Artykuły

Uśmiech Niny

Stoimy przed teatrem w Legnicy. Właśnie wyszliśmy z jednego przedstawienia i zaraz pójdziemy na drugie. Rozmawiamy. Nagle Janusz pyta: "Wiesz, że Nina Kiraly zmarła?". Zanim odpowiem, przed oczami rozbłyskuje nieodparcie radosny uśmiech oświetlający oczy patrzące na świat z nadzieją i uwaga - pisze Dariusz Kosiński.

"Nie, nie wiem" - odpowiadam. Jak się później okaże, list od rodziny wysłany z adresu noszącego jej imię i nazwisko, został przez mój program pocztowy uznany za spam. Nie dziwię się programowi, bo ci, którzy mieli okazję z Niną Kiraly korespondować wiedzą, że używała zupełnie innego adresu, takiego, dzięki któremu nauczyłem się, jak jest po węgiersku "kapelusz". Moja skrzynka pocztowa nie zaakceptowała faktu, że zawiadomienie o śmierci może być wyświetlane jako list osoby zmarłej. Racjonalność algorytmów pilnuje granic między światami.

"Z wielkim bólem zawiadamiamy, że zmarła Dr Nina Kiraly (z domu Dubrowskaja), nasza ukochana mama i babcia trzech pięknych i utalentowanych dziewczynek, z których była tak dumna". Potem oczywiście jest mowa o jej wiedzy, osiągnięciach, miejscach pracy, książkach i ludziach, ale to pierwsze zdanie nie przez przypadek jest pierwsze. I dlatego je cytuję, choć dla mnie Nina Kiraly była przede wszystkim "Panią Profesor". Nawet kiedy spotykaliśmy się wiele lat po tym, gdy przestałem być studentem, nie mówiłem do niej inaczej, choć serdeczność, z jaką zawsze ze mną rozmawiała, jakoś do tej krakowsko-akademickiej tytulatury nie pasowała.

W sylwetce nakreślonej w informującym o śmierci liście napisano, że Nina Kiraly wykładała na Uniwersytecie Jagiellońskim na przełomie lat 70 i 80. ubiegłego wieku, który (co poradzić) wciąż uważam bardziej za swój. Nie wiem, jak to dokładnie było. Być może rzeczywiście pracowała w Krakowie na tym przełomie przełomowym, ale ja poznałem ją jako wykładowczynię mojego Uniwersytetu w roku bodaj 1987. Tak się bowiem złożyło, że mój studencki rocznik historii polskiego teatru uczyła Rosjanka studiująca kiedyś u Jurija Łotmana w estońskim Tartu, a mieszkająca od lat na Węgrzech. Ówczesny docent dr hab. Jan Michalik, który już wtedy prowadził na stałe ten kurs, właśnie w chwili, gdy nasz rok miał się z nim spotkać (a drżeliśmy przed tym spotkaniem, bo o egzaminowych wymaganiach mojego przyszłego Mistrza krążyły legendy), wyjechał za granicę, bodaj do Bohum. Wychowankowie krakowskiej teatrologii byli jeszcze chyba za młodzi i za mało ustopniowani, by wykład z historii teatru objąć, a może i nie mieli na to ochoty. Nasz ojciec założyciel, profesor Jerzy Got od dawna mieszkał i wykładał w Wiedniu, więc przez rok (bo chyba tyle trwał ten kurs) o dawnym polskim teatrze opowiadała nam przemiła pani o rozbrajającym uśmiechu.

Nie do końca wiedzieliśmy, kim jest. To chyba Joanna Walaszek opowiedziała nam, że Nina Kiraly studiowała u Łotmana i że z urodzenia jest Rosjanką. Dopiero wiele lat później ze zdziwieniem znalazłem jej ślad w "Raptularzu" Zbigniewa Raszewskiego, który pisał o młodej rosyjskiej teatrolożce mieszkającej po poślubieniu Węgra w Budapeszcie i o jej skomplikowanej psychicznej sytuacji po inwazji 1956 roku. Nie wiedzieliśmy wtedy, a ja do końca nie wiem i dziś, jak te losy wyglądały, ale mieliśmy niejasne poczucie, że były złożone, jeśli nie pogmatwane. Ostatecznie nie jest rzeczą codzienną, że o rodzimym teatrze na rodzimym uniwersytecie opowiada ktoś przybyły z zagranicy...

Tajemnicza przybyszka szybko dała się poznać jako osoba bardzo serdeczna i miła. Sama sprawiała wrażenie jakby nieco zawstydzonej sytuacją, że to właśnie ona będzie nas uczyć o przeszłości polskiej sceny. Nie czuła się w tej roli pewnie, co dziś świetnie rozumiem. Niestety muszę przyznać, że wtedy ten brak pewności i serdeczność profesor Kiraly zdarzało nam się niecnie wykorzystywać. Wykłady z historii teatru w semestrze jesiennym odbywały się późnym popołudniem. Nie wiem nawet, czy nie była to jakaś 18 - w każdym razie na pewno były to ostatnie wykłady tego dnia. Szybko się zorientowaliśmy, że wykładowczyni nie sprawdza obecności, więc wymyśliliśmy, że będziemy chodzili na zmianę, tak żeby zawsze ktoś był obecny, gdy inni biorą sobie nieuzasadnione wolne od studenckich obowiązków. System ten rozpadł się szybko, bo im bliżej zimy, tym więcej osób opuszczało zajęcia. Więc zdarzało się, że z kilkudziesięciosobowej grupy na sali była czwórka lub piątka. Co jakiś czas wpadaliśmy też na pomysł wręcz bezczelny i ktoś z nas dzwonił do pani profesor, by powiedzieć, że grupa nie przyjdzie na wykład, bo idzie do teatru, albo ma jakieś inne zajęcia.

Wyznaję ze wstydem, że byłem wśród tych, którzy często mieli "inne zajęcia". Gdy więc w czerwcu szedłem na egzamin, nie czułem się zbyt pewnie. Materiał by rozległy - od staropolszczyzny po koniec zaborów, więc zawsze istniało ryzyko, że czegoś się pamiętać nie będzie. Razem z koleżanką z roku i zarazem współlokatorką mojej przyszłej żony całe dnie przepytywaliśmy się z nazwisk, dat premier, kolejnych dyrekcji scen krakowskiej, lwowskiej, chyba nawet łódzkiej. Historia jawiła nam się jako szereg dat i nazwisk, choć zarazem też wciągała anegdotami, osobowościami ludzi. Gdybyśmy chodzili częściej na wykłady, może to wszystko ułożyłoby się nam w jakąś sensowną opowieść, a tak nie do końca byliśmy pewni, co jest ważne, a co nie. Wkuwaliśmy na pamięć daty, jakby to w nich była "prawdziwa historia"...

Egzamin był przeciwieństwem naszych lęków. Pamiętam z niego oczywiście uśmiech egzaminatorki, która naprawdę się ucieszyła, gdy opowiedziałem, kto i kiedy po raz pierwszy pojawił się nago na polskiej scenie. Tym razem ten uśmiech mnie zawstydził, bo sumienie miałem nieczyste, a w uśmiechu był jakby znak porozumienia, sojuszu między tymi, którzy takie różne "drobiazgi" znają nie dlatego, że przypadkiem je zapamiętali, ale dlatego, że naprawdę ich interesują. A ja wtedy wcale nie chciałem się zajmować historią teatru, więc miałem niejasne poczucie, że oszukuję tę przemiłą panią, na której wykłady na dodatek nie chciało mi się chodzić.

Ile razy potem spotykałem Ninę Kiraly, towarzyszył mi cień tamtego nieczystego sumienia. Tym bardziej więc cieszyłem się, że mogłem zawarty kiedyś a nie do końca uprawniony sojusz uczciwie potwierdzać, nie tylko jeśli chodzi o dawniejszą historię, ale także w odniesieniu do współczesności. Bodaj nigdy bowiem nie spotkałem jej na jakiejś specjalistycznej konferencji naukowej poświęconej staroświecczyźnie. Najczęściej spotykaliśmy się na festiwalach, których była stałą i żywą uczestniczką. Rozmawialiśmy w kuluarach, zazwyczaj niezbyt długo, bo za chwilę odciągała ją któraś z licznych przyjaciółek lub jakiś dawno nie widziany znajomy. Ale zawsze rozmawialiśmy tak, jakbyśmy widzieli się codziennie i znali od dawna. Czy była to rozmowa o nowych polskich premierach, czy o sytuacji w teatrze węgierskim, o Anatoliju Wasiljewie, czy o syberyjskich szamanach - Nina Kiraly zawsze mówiła tak, jakbyśmy na ten temat rozmawiali już wielokrotnie wcześniej, jakby wiedza, o co chodzi i o czym mowa, była oczywista. A choć ja wielokrotnie nie byłem wcale pewien, co dokładnie tak ją tak bulwersuje lub cieszy, to jej te wszystkie wydarzenia, wszyscy ci ludzie z wielu różnych krajów wydawali się równie bliscy. Byli jej życiem, tworzyli jej świat.

Często zdarza mi się ostatnio biedzić nad tym, czym jest i czy w ogóle jest jakimś czymś odrębnym teatr Europy Środkowo-Wschodniej. Nie umiem (jeszcze?) precyzyjnie opisać, zdefiniować, co decyduje o jego swoistości, choć intuicyjnie czuję, że taki teatr istnieje i różni się od innych. Jedno jednak wiem na pewno: teatralna Europa Środkowo-Wschodnia już zawsze będzie dla mnie mieć uśmiech Niny Kiraly.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji