Artykuły

Rzeszowianka z urodzenia, krakowianka z wyboru

- Szkoła jest dla mnie ważna. Cenny jest kontakt ze studentami, młodymi ludźmi, którzy zarażają mnie energią, inwencją. Jestem ciekawa ich myślenia i wyobraźni. Ale przede wszystkim jestem aktorką Narodowego Starego Teatru - mówi Ewa Kaim.

Anna Stafiej: Dyplom Mistrzowski "za znakomitą pracę pedagogiczną, za świetne spektakle muzyczne, za wprowadzenie nowej formy i nowej energii do teatru muzycznego" Kapituła Nagrody im. Aleksandra Bardiniego przyznała Ewie Kaim! Ewa Kaim: To zaszczyt i wzruszenie. Kapituła składa się z wybitnych twórców, nawet nie wiedziałam, że jestem brana pod uwagę.

Ale i wcześniej była Pani wielokrotnie honorowana - m.in. nagrodami im. Leona Schillera (1999) czy za najlepszy debiut na ekranie na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych (Anioł w Krakowie, 2002). A ostatni laur dotyczy pracy pedagogicznej, która ostatnio zdominowała Pani karierę. Niepowtarzalny spektakl "Do DNA" - dyplom, który zrobiła Pani ze studentami krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych, od premiery w 2016 roku zbiera najwyższe oceny. Zachwyca publiczność i jurorów licznych festiwali, m.in. otrzymał Grand Prix na XXXV Festiwalu Szkół Teatralnych oraz nagrodę zespołową. Z kolei we Wrocławiu reżyserowała Pani koncert finałowy 39. Przeglądu Piosenki Aktorskiej.

- Reżyserowałam koncert finałowy, składający się z dwóch części. Pierwszą z nich był koncert finalistów 39. PPA: Beaty Banasik, Wojtka Derenia, Emilii Kudry, Marcela Sabata, Kingi Zygmunt, Małgosi Walendy i Stanisława Linowskiego. Praca z tymi młodymi ludźmi w finale była dla mnie bardzo ważna. Było to zaledwie dwudniowe spotkanie, więc nie mogłam mocno ingerować w interpretację piosenek. Przede wszystkim musiałam zadbać, by poczuli się spokojnie na wielkiej scenie Teatru Muzycznego Capitol. Małgosia Walenda i Staszek Linowski to studenci naszej AST. Dlatego wielką radość sprawił mi werdykt jury - Staszek wygrał festiwal, a Małgosia zdobyła drugą nagrodę. Miałam z nimi kontakt na zajęciach i wiem, jak są wartościowi.

W tej chwili ujawniła Pani swój talent pedagogiczny - troskę o młodych, którym stara się Pani pomóc, stworzyć poczucie bezpieczeństwa, żeby nic nie popsuło zamierzonego efektu. A druga część koncertu?

- To był spektakl "Co to za dom!" Zastanawialiśmy się, w jakim domu teraz żyjemy. Wykorzystałam piosenki, które publiczność zna od wielu lat: Kultu, Lao Che, Maanamu, Siekiery, a na końcu Dziwny jest ten świat i Sen o Warszawie Niemena. Chciałam, aby scenariusz koncertu pokazał obraz naszego kraju. Ten obraz w tym momencie jest dość przygnębiający, ale sami to sobie robimy, tkwiąc w kłótniach, rozniecając kolejne. Niestety, często posługujemy się nienawiścią, a wiadomo, jak szybko się ona rozlewa. Z Włodzimierzem Szturcem, który był współautorem scenariusza, moją asystentką Ewą Rucińską, scenografem Mirkiem Kaczmarkiem i Dawidem Sulejem Rudnickim, który orkiestrował i aranżował całość muzyki, postanowiliśmy pokazać nasze polskie skłębione i najeżone nastawienie do siebie, do "Obcego w domu", brak akceptacji, lęk i wrogość wobec inności, która przecież jest piękna, ciekawa, wystarczy się trochę na nią otworzyć. Sprzeciwiam się temu, że niektórych ludzi, którzy żyli i żyją wśród nas, zaczynamy traktować z pogardą. O tym był ten koncert. Został przez widzów odebrany emocjonalnie, ale o to też chodziło, żeby w sposób gwałtowny dotrzeć do widowni. Chciałam pokazać, że wszyscy jesteśmy tacy sami, wystarczy się zbliżyć do drugiego człowieka.

Namówiliśmy do współpracy wspaniałych artystów: Romka Gancarczyka, Jerzego Trelę, który powiedział wstrząsające herbertowskie strofy "Przesłania pana Cogito", Krzysia Globisza, który powiedział, a nie zaśpiewał "Dziwny jest ten świat", przypominając o tym, co w tej piosence jest tak naprawdę ważne. Przecież są to proste, a ważne słowa. Jestem szczęśliwa, że na udział w finale zgodziła się Katarzyna Nosowska, która zaśpiewała swoją piosenkę "Kto". A kończący koncert "Sen o Warszawie" w jej bezkompromisowej interpretacji był zaproszeniem wspólnego wyjścia w następny dzień. Kasia śpiewała o tym, co nas czeka jutro. Sny mamy przecież takie same, wszyscy chcemy być szczęśliwi, dlaczego więc odmawiamy tego szczęścia drugiemu człowiekowi? W koncercie wystąpiły również moje byłe studentki Ola Adamska, Ewelina Przybyła i Weronika Kowalska.

Relacja o wrocławskim koncercie pokazuje Panią jako reżysera, scenarzystę, pedagoga. Pracy pedagogicznej poświęca Pani wiele energii. Pani praca doktorska "Muzyka sceny. Role zbudowane w oparciu o teatralne kompozycje Stanisława Radwana" to też sygnał o poważnym myśleniu o pracy w szkole. A przecież jest Pani przede wszystkim aktorką! Wystarczy przejść koło Starego Teatru, by zobaczyć Panią na zdjęciach z granych spektakli.

- Szkoła jest dla mnie ważna. Cenny jest kontakt ze studentami, młodymi ludźmi, którzy zarażają mnie energią, inwencją. Jestem ciekawa ich myślenia i wyobraźni. Ale przede wszystkim jestem aktorką Narodowego Starego Teatru.

W Starym gra Pani od 1995 roku. Tylko jeden sezon - 1994/95 po skończeniu PWST - była Pani aktorką Teatru Ludowego. Ale wcześniej, jeszcze jako studentka, debiutowała Pani na scenie Starego w "Śnie nocy letniej" w reżyserii Rudolfa Zioły rolą Strusiopawia.

- To było świetne przedstawienie, nowatorskie. Większość czasu na próbach i spektaklach spędziłam na balkonie, obserwując innych aktorów i pracę reżysera. Potem zrobiłam zastępstwo za Dorotę Segdę, grałam Hermię. Taki awans od Strusiopawia do Hermii.

W Starym grała Pani w przedstawieniach Jerzego Grzegorzewskiego, Jerzego Jarockiego, Mikołaja Grabowskiego, Jana Klaty, Kazimierza Kutza, Tadeusza Bradeckiego, Jerzego Stuhra, Michała Zadary, Barbary Wysockiej... i można by wymienić wiele nazwisk. Praca z którym reżyserem była dla Pani szczególnie ważna?

- Spotkanie z Grzegorzewskim. Nie chcę używać wielkich słów, ale to był ślad, który zostaje na całe życie. Obrazy, które tworzył, mam do tej pory przed oczyma. Podczas prób "Dziadów - Dwunastu improwizacji" spędzałam godziny na widowni. Sposób prowadzenia przez niego prób był fascynujący. Czasem widziałam jego dziecięcą radość, a czasem zupełną bezradność... Dużo czerpię z tych wspomnień. Z tego, jak plastycznie Grzegorzewski potrafił konstruować sceny, opierając wszystko na kontrapunkcie, na tym, że niektóre akcje sceniczne działy się właściwie na obrzeżach sceny. Wielkie monologi wygłaszane były w sposób zupełnie nieklasyczny, a spełniały nadrzędną funkcję - przeprowadzenia sensu dzieła. "Dziady" nie spotkały się z wielkim entuzjazmem recenzentów. Chyba były za nowoczesne, publiczność nie była gotowa na ten rodzaj teatru. A przecież w jego przedstawieniach dzieło literackie nie zostało pozbawione sensu. Przeciwnie, ten sens był pokazany w zaskakujących, niespodziewanych kontekstach. Grzegorzewski sięgał po groteskę, zabawy fizyczno-słowno-muzyczne, chciał, żeby dynamika scen ciągle się widzowi wymykała. Mylił tropy. Jego spektakle nie były łatwe, wiele wymagały od widza.

Grzegorzewski tworzył spektakle z muzyką Stanisława Radwana, na temat której napisała Pani pracę doktorską.

- Stanisław Radwan, Jerzy Grzegorzewski i potem Barbara Hanicka to było trio, które właściwie nie musiało się ze sobą rozmawiać. Rozumieli się prawie bez słów. A jednocześnie się zaskakiwali, inspirowali. Te trzy wyobraźnie - reżysera, kompozytora i scenografa - dopełniały się na różnych poziomach. Co nie znaczy, że się nie sprzeczali. Ale łączył ich zawsze sens dzieła, wszystko się zaczynało i kończyło na teście, który musiał trafić do widza.

Pozostając w kręgu starych mistrzów - grała Pani u Jerzego Jarockiego w "Fauście". Wielu aktorów pracę z Jarockim wspomina jako szczególnie istotną.

- Nie miałam okazji spotkać się z nim w czasie studiów, czego żałuję, bo kontakt studentów z Jarockim był szczególny. W "Fauście" w 1997 roku grałam kilka ról, najważniejsza to Lizka - scena przy studni. Do dziś pamiętam te próby! On potrafił interpretować każde słowo tak, że nabierało kompletnie innego znaczenia. Pokazywał, jak intonacją można zbudować nowe znaczenie słowa, zdania. Do tej pory pamiętam frazy tej sceny.

A jacy reżyserzy młodszego pokolenia byli dla Pani ważni?

- Paweł Miśkiewicz. Studiowaliśmy równolegle - on reżyserię, ja aktorstwo. Grałam w jego scenach i ten kontakt jest dla mnie cały czas mocny, żywy i mam nadzieję na niejedno spotkanie z Pawłem. Interesuje mnie jego świat i to jak prowadzi aktora, z jaką czułością go traktuje. On nie stoi w miejscu, szuka nowych rozwiązań.

U Jana Klaty grała Pani w kilku przedstawieniach - ostatnio Haneczkę w "Weselu".

- Współpraca z Jankiem ogromnie dużo mi dała. To reżyser bardzo nowocześnie myślący. Jego niespokojna natura nie daje widzowi odetchnąć. Grałam u niego, począwszy od "Orestei", skończywszy na spektaklach z Krzysiem Globiszem "Tajnym agencie" i "Weselu hrabiego Orgaza". Pociągają mnie też jego wybory muzyczne. Zawsze sam robi oprawę spektakli. Wyjątkiem jest "Wesele", w którym gra zespół Furia. To znakomity pomysł. Ze swoim nekrofolkiem Furia nastroiła nas, aktorów, i na nowo ustawiła sceny. Klata również mocno się inspiruje i odwołuje do teatru Grzegorzewskiego. Pewne figury w naszym "Weselu" są dokładnie z ducha Grzegorzewskiego. Zależy nam, aby to przedstawienie było jak najczęściej grane. Trafiło dokładnie w swój czas. Publiczność również na nie czeka i wspiera nas w tym trudnym dla Starego Teatru momencie. Spektakle kończą się owacjami na stojąco. To jedno z najważniejszych przedstawień ostatnich lat.

Teraz jest Pani sama adiunktem na AST. A kto z pedagogów był dla Pani ważny?

- Na pierwszym roku mieliśmy "wiersz" z Izabelą Olszewską. Pamiętam te zajęcia, kiedy nasze, studentów, czysto intuicyjne mówienie wiersza spotkało się z temperamentem i warsztatem pani Izy. Byliśmy kompletnie zmiażdżeni, przekonani, że nie dojdzie do egzaminu. Każda próba była orką. Z drugiej strony, mieliśmy niesamowitą przyjemność i świadomość, że mamy szczęście pracy z taką mistrzynią. Wszystko dobrze się skończyło, polubiliśmy się i do tej pory utrzymuję kontakt z panią Izą. Opowiadam o niej studentom. W zeszłym roku wystąpiła na jubileuszu 70-lecia naszej szkoły. Publiczność zgotowała jej owację na stojąco, a studenci byli wstrząśnięci jej interpretacją. To ważne, z jakiej szkoły wychodzimy. W szkole uczymy się myślenia o teatrze, współpracy na scenie. A partner na scenie jest najważniejszy! Rola nie powstaje w próżni, wszystko polega na oddziaływaniu i wymianie energii z drugim człowiekiem. I tego mnie nauczyli w szkole Izabela Olszewska, Bogdan Hussakowski, Jerzy Trela...

Przyszła Pani do szkoły nie tylko z talentem dramatycznym, ale również wyposażona w umiejętności muzyczne. Efektem są role wokalne: Velma Kelly w musicalu "Chicago" F. Ebba/B. Fose'a czy wspaniały Alt w "Operze mleczanej" A. Mleczki/S. Radwana.

- Miałam skończoną szkołę muzyczną I stopnia w klasie fortepianu, ale niestety nie wykazywałam zdolności pianistycznych.

Występowała Pani też na innych scenach. Między innymi gościnnie w roli Lady Makbet w Ludowym, w KTO w spektaklach Jerzego Zonia, gra Pani w STU.

- Teatr STU to miejsce z wielką energią. Lubię tę przestrzeń, która jest zobowiązująca, bo tak bliska widzowi. Spotykam tam i aktorów, i reżyserów, z którymi nie mam okazji pracować na co dzień.

Ma Pani w dorobku ponad 60 ról teatralnych i ponad 30 filmowych. Tych radiowych już nie liczę. Wiem, że w filmach Pani grałaby częściej, gdyby częściej były realizowane w Krakowie, bo nie lubi Pani być daleko od rodziny. Niestety, nie zawsze "Anioły" spadają do Krakowa... Nad czym pracuje Pani teraz poza teatrem?

- Jesienią skończyłam film w reżyserii Beaty Dzianowicz, którego tytułu jeszcze... nie znam. To kino akcji. Gram rolę kompletnie nieodpowiadającą mojemu emploi. Jestem policjantką, twardą kobietą, strzelam, biegam i klnę.

Marzenie zawodowe?

- Najbardziej zależy mi, by unormowała się sytuacja w moim Starym Teatrze...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji