Artykuły

Marta Ziółek o spektaklu "Mam na imię kobieta"

- Pierwszą rzeczą, od której zaczęła się moja praca nad sobą, było zaakceptowanie tego, co mam, tego ciała, jakie mam. Zrozumienie, że moje ciało jest moją świątynią, więc muszę o nie zadbać - mówi choreograf Marta Ziółek przed spektaklem "Mam na imię kobieta" w ramach Big Book Festival.

BBF: Czym jest dla ciebie taka kategoria, jak "kobiecość"? Jaką formę kobiecości wybierasz dla siebie?

- Długo zmagałam się z byciem "upupioną" jako kobieta i nadal się z tym zmagam. Życie w Polsce to jest niekończąca się walka z pewnym rodzajem reżimu, który jest bardzo często już uwewnętrzniony przez kobiety. Mam wrażenie, że dużo pracy związanej z formułowaniem własnej tożsamości poświęcałam temu, by wchodzić w przestrzeń "luzowania" pewnych form, czy dyscypliny związanej z tym, jakiego rodzaju gesty, sposób bycia, wygląd podlegają społecznym obostrzeniom. Pierwszą rzeczą, od której zaczęła się moja praca nad sobą, było zaakceptowanie tego, co mam, tego ciała, jakie mam. Zrozumienie, że moje ciało jest moją świątynią, więc muszę o nie zadbać. Od razu przychodzi mi do głowy powiedzenie, które zaproponowała Barbara Kruger w swojej pracy "Your body is a battlerground" (Twoje ciało to pole bitwy).

BBF: Czyli patrząc od strony historii, to ciała ściskane gorsetami, potem wyzwalające się z nich i znów wbite w kostiumiki, wysokie obcasy i tak w kółko. To masz na myśli?

- Ciało to jest m.in. "przestrzeń" polityczna i chodzi o to, jak uchronić tę przestrzeń od tego, żeby nie była nazbyt inwigilowana, poddawana takiemu modelowaniu, które ją tak naprawdę cały czas ujarzmia. I w tym sensie uważam, że ciało jest też tą sferą, przy której, oprócz dyscypliny, możemy mówić o wolności. Pracując z ciałem, zyskując większą świadomość ciała, przepracowując pewne kompleksy, które zakorzenione są w ciele, np. tematy związane z naszym emocjonalnym życiem, w pewnym sensie wyzwalamy się od tego, jak widzimy się jako kobiety i jak zaprogramowało nas społeczeństwo.

Już od najmłodszych lat zauważałam, że są pewne wzorce związane z ciałem, które są bardziej uprzywilejowane. W latach 90. był to boom na "modelkowy look", a ja nigdy nie byłam androgyniczna i drobna. Zawsze miałam atletyczną budowę, byłam bardziej okrągła. Zauważyłam, że jest jakaś zewnętrzna potrzeba ujarzmiania tych kształtów. I w którymś momencie uświadomiłam sobie, że bardziej liczy się wewnętrzne doświadczenie ciała, uruchamiane poprzez mobilizację: sport, ruch, taniec - uwalniamy je wtedy ze schematów. Zaczęłam intensywnie działać w teatrach alternatywnych, tańczyć i to stało się dla mnie przestrzenią emancypacyjną. Zrozumiałam, że mogę być głośna, dzika, jeśli tego potrzebuję.

BBF: Taniec okazał się dla ciebie w tych poszukiwaniach najważniejszy?

- Kiedy miałam 17 lat zaczęłam też praktykować jogę, co dużo mi dało, zwiększyło świadomość ciała. Możemy jogę widzieć, jako pewne formy, ale joga nawet w statycznej postaci jest ciągłym ruchem, to jest mikropraca trwająca cały czas.

Z kolei taniec, od kiedy zaczęłam go praktykować bardziej intensywnie, dla mnie zawsze był związany z "wyostrzoną" świadomością i ruchem uwagi. To mi pozwalało patrzeć na siebie niejako z zewnątrz i od wewnątrz. W pewnym momencie potrzebowałam znaleźć pewne formy dla tej autoekspresji, które ją wyrażały i to się przekładało np. na to, jak się ubierałam, który to styl niekoniecznie był widziany jako standard.

BBF: Patrząc na twoje spektakle i performance, myślę, że ty się bawisz wizerunkiem kobiety. Czasem przerysowanej, drapieżnej, mocnej i krzykliwej, ale zawsze "sportowej", mającej frajdę z używania swego ciała. To nie jest kobiecość nieśmiała i krucha.

- W pewnym momencie stanęłam przed następująca kwestią. Moja przyjaciółka z czasów dojrzewania była kompletnie inna ode mnie - była delikatną, subtelną osobą o nieco androgynicznej urodzie, która dla mnie stanowiła swego rodzaju wzorzec kobiecości. A przez to, że była też refleksyjną i samoświadomą osobą , to myśmy się wzajemnie sobie przyglądały, odbijałyśmy się niejako w sobie. To było dla mnie ciekawe, że jest wzorzec, który widzę u niej i ten, który mam ja i to są dwie inne "kobiecości". Najpiękniejsze, że jest przestrzeń w każdej z nas na to, żeby znaleźć swój własny kolor, temperaturę, swój "stan", w którym dobrze się czujemy. Ona, w przeciwieństwie do mnie, lubiła stonowane, łagodne barwy. A ja w tamtym czasie zrozumiałam, że lubię wzory, kolory, taką furię, dzikość. To jest gdzieś bardzo organicznie ze mną związane, czemu więc miałabym to hamować tylko dlatego, że ktoś może uważać, że czegoś tu jest za dużo.

W Polsce kobiety są włożone w rodzaj kostiumu, w sztywne ramy, które czasem nie pozwalają im na rodzaj zabawy, lekkości, figlarności. Boją się zabawy swoim wizerunkiem, tym, jak się ruszają, zachowują i ubierają. Ja, z ekspresji, która związana jest z kobiecością, zrobiłam w pewnym momencie temat dla mojej praktyki artystycznej i nadal mnie to zajmuje, także w tym spektaklu.

***

Marta Ziółek (ur. 1986) - autorka ruchu scenicznego do spektaklu "Mam na imię kobieta". choreografka i performerka łącząca taniec z modą i pop-kulturą lat 90. Ukończyła MISH na Uniwersytecie Warszawskim, a potem kształciła się choreograficznie na uczelniach w Amsterdamie, Berlinie i Wiedniu. Pracuje w Polsce i za granicą. Tworzy autorskie spektakle, jak głośne "Zrób siebie", czy "So emotional", "Pamela", a także ruch sceniczny w przedstawieniach teatralnych (np. "Dziewczynki" w Teatrze Studio) i pokazach mody.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji