Smutek małej księżniczki
"Mała księżniczka" w reż. Marka Weiss-Grzesińskiego w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Pisze Katarzyna Wachowiak w Słowie Polskim Gazecie Wrocławskiej.
Nie lubię dzieci. I nie cierpię programów typu "Od przedszkola do Opola". A na "Małej księżniczce" nie dość, że kilku-, kilkunastoletnie bohaterki bardzo mi się podobały, to parę razy autentycznie się wzruszyłam.
To w ogóle jest przedstawienie do płakania, jest w nim jakiś straszny smutek. Trochę wynika to z treści - "Mała księżniczka" to historyjka w duchu Dickensa o dziecku, którego omal nie pożarł bezlitosny, ponury, dziewiętnastowieczny Londyn. Właścicielka pensji i koleżanki przymilają się do Sary tylko ze względu na jej pieniądze. Gdy dziewczynce ich zabraknie, okaże się, jak wredne potrafią być kobiety - w każdym wieku. W trakcie oglądania przypominały mi się typy, które sama znałam ze szkoły i letnich kolonii. Duża w tym zasługa dzieci, które naprawdę nieźle grają. Lawinia (Monika Malec) jest przekonująca jako najstarsza panna na pensji, która ustawia wszystkie koleżanki. Gruba Ermenegarda (Marta Kowalczuk) też jest autentyczna. Lottie (Marta Horyza), może sześcioletnie maleństwo, wysłane do szkoły z internatem po tym, jak umarła jej mama, rozczula. Najsłabiej wypadła aktorsko sama Sara (Klaudia Waszak), ale też wiarygodnie zagrać postać kryształowo szlachetną jest trudniej. Podskórny smutek przedstawienia najbardziej widać w jednej z ostatnich scen. Przyjaciel ojca po długich poszukiwaniach wreszcie odnajduje Sarę. Jego przywieziona z Indii małpka skacze z radości, ale muzyka jest rzewna i zamiast się cieszyć z happy endu, płaczemy.
Wydawało mi się, że trzeba mieć 8-10 lat, żeby nadążać za akcją. Ale widownia, na której było wiele dzieci jeszcze w wieku przedszkolnym, siedziała cicho do samego końca. I nie przeszkadzało jej to, jak nierówno tańczy dorosły balet Capitolu.