Artykuły

Na drugą stronę

Miałem osiemnaście lat, kiedy pierwszy raz zobaczyłem "Bachantki", a potem "Oczyszczonych", i pomyślałem, że moje pokolenie (osiemnastolatkowie, jak pamiętacie, mają zwyczaj myśleć "pokoleniowo") dostało swój teatr. I to taki, z którego się wychodzi z wyrwanymi wnętrznościami - pisze Dawid Karpiuk w Newsweeku.

Do TR-u (wtedy jeszcze Teatru Rozmaitości) chodziło się jak do klubu, a aktorów witano jak gwiazdy rocka. Po spektaklach wychodziło się na ulice Warszawy, budzącej się powoli z lat 90., nowocześniejszej i radosnej. Tu i ówdzie powstawały pierwsze prawdziwe kluby, a głosy smutnych konserwatywnych polityków, którzy protestowali przeciwko temu, co dzieje się na scenie Rozmaitości, zbywano śmiechem: ot, popierdywanie z minionego świata. Krzysztof Warlikowski przytrafił się polskiej kulturze w momencie, w którym wydawało się, że Polska jest gotowa dogonić Zachód tożsamościowo: przestać chować gejów po szafach, a zamiast tego wyciągnąć z tych szaf swoje potwory, stawić czoła historii i ostatecznie dorosnąć. Przez chwilę (w każdym razie z warszawskiej perspektywy, która - jak wiadomo - bywa zwodnicza) zdawało się to nieuchronne i wcale nie takie trudne. Zabawne, że to Warlikowski, taki metafizyczny, artystowski, był jednym z najważniejszych artystów-uczestników tych przemian. Na przykład w "Dybuku", o którym w 2003 r. sądzono, że ma moc rozprawienia się z demonami, które nas dusiły i duszą do dziś.

"Wyjeżdżamy" - pierwszy od trzech lat warszawski spektakl Warlikowskiego - to opowieść o końcu tamtego teatru i tamtego czasu. Już przestrzeń spektaklu wygląda jak poczekalnia przed końcem świata. Jest jednocześnie znajoma, kojarzy się z poprzednimi scenografiami Małgorzaty Szczęśniak, i zredukowana. Zresztą wszystko jest tu zredukowane: monologi aktorów są cieniami dawnych rozbuchań. Andrzej Chyra wchodzi na scenę i wszyscy (jak zwykle) oczekują czegoś na miarę Roya Cohna z "Aniołów w Ameryce", a on, jakby zmęczony tym wszystkim, rzuca kilka formułek o umarłych i milknie, a w końcu umiera. Agata Buzek opowiada o małych-wielkich marzeniach ludzi Zachodu, o podróżach, o doświadczeniach albo, jak kto woli, desperackich próbach znalezienia jakiegoś sensu w tej idiotycznej sytuacji, w której życiowy konkret polega na tym, że się któregoś dnia umiera, że pakuje się manatki i cześć, już nas nie ma.

Po drodze jest jeszcze lista rozczarowań i fantasmagorii, jak u Jacka Poniedziałka, który trzynaście lat temu był Krumem i chciał żyć i cierpieć, a teraz w kółko powtarza, że wyjeżdża do Szwajcarii i tam to się dopiero będzie pięknie żyło. I nigdzie nie jedzie. Może i daleko tej gorzkiej zadumie Warlikowskiego do atrakcyjności jego największych spektakli. Ale im dłużej się z tym spektaklem jest (a zostaje na bardzo długo), tym ważniejszy - i odważniejszy - się wydaje. Tym radykalniejszy jest pomysł, żeby z wielkiego dramatu odchodzenia wyciągnąć przede wszystkim gorycz i banał. Nie pokazać go w wielkich słowach i emocjach, tylko w odrętwieniu, z którego nie wyzwala nawet perspektywa końca. W obliczu wieczności bohaterowie Warlikowskiego nie są w stanie za wiele z siebie wykrzesać. Ostatnie słowa to ten sam powtarzany przez pół życia bełkot. Warlikowski, zanim zdecydował się na inscenizację dramatu Hanocha Levina, chciał wystawić w Nowym "Doktora Faustusa", ale się zatrzymał. "Jeszcze nie teraz" - miał powiedzieć. W "Wyjeżdżamy" reżyser, dziś już nie młody gniewny, już nie "ojcobójca", żegna się ze swoim starym teatrem - czasem wręcz z ironią pokazuje swoje stare chwyty, mówiąc: to już było i nie wróci. Wyjeżdżam. Czekamy zatem, co znajdzie po drugiej stronie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji