Artykuły

Bartłomiej Cabaj: Ktoś czuwa nade mną

Bartłomiej Cabaj od roku aktor Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Za role w tym sezonie publiczność nagrodziła go Dziką Różą, nagrodą dla najlepszego aktora. - Kocham takie spektakle, w których cały zespół jest jednym organizmem - mówi.

Serdecznie gratuluję nagrody publiczności, ale chciałabym wrócić do początku, co sprawiło, że został pan aktorem, czy to tradycje rodzinne?

- Właściwie nie wiem skąd się to wzięło. To po prostu tak było. Pamiętam, że jak byłem mały brałem udział w kółkach teatralnych. Ale nie, tradycji jeśli chodzi o tę dziedzinę sztuki nie miałem. Raczej, tak jak wiele innych osób, brałem udział w akademiach czy przedstawieniach szkolnych. Szukałem możliwości bardziej kreatywnego spędzania czasu. Nigdy nie potrafiłem schematycznie podchodzić do zajęć, zawsze od tego uciekałem i każdą wolną chwilę spędzałem czy to w bibliotece, wśród książek, czy w inny sposób, by umilić sobie to szkolne życie. Bo ono nie było dla mnie w ogóle ciekawe. Robienie wszystkiego na jedną modłę przez wszystkich wydawało się nużące. Uciekałem od tego. Rano wychodziłem do szkoły wcześniej, bo jestem człowiekiem, który potrzebuje oswoić się z miejscem, poczuć jego energię i jakoś się do niej dostosować. Wcześnie rano wychodziłem i późno wracałem, a ponieważ moi rodzice byli zapracowani, nie zwracali na to uwagi. Wtedy właśnie kombinowałem różne rzeczy.

W domu kultury, na dodatkowych zajęciach?

- Tak, chodziłem także do szkoły muzycznej I stopnia, do klasy wokalnej i była to wspaniała przygoda dopóki mnie nie wyrzucono, bo spóźniłem się z opłatą za jeden miesiąc. Przyszedłem do szkoły i okazało się, że nie mam prawa tam być. Było to dla mnie wtedy ogromne przeżycie.

Rodzice nie interweniowali?

- Nie. Pamiętam ten fakt, ale potem to się jakoś rozeszło po kościach. A też nie chciałem by ktokolwiek interweniował. Zazwyczaj uciekam od jakichkolwiek konfliktów. Nie lubię roszczeń, pretensji.

Może pan zaszedł za skórę nauczycielom i wykorzystali pretekst?

- Nie, absolutnie tak nie było.

W szkole średniej udzielał się w różnych miejscach?

- Trochę odszedłem od tych, nazwijmy to kreatywnych dziedzin i skupiłem się na nauce. Chyba dlatego, że moja mama próbowała przekierować mnie, bym zdobył szacowniejszy zawód. Miała na myśli prawo. Mam dwie starsze siostry, jedna jest lekarzem, druga architektem i prawnik byłby idealnym uzupełnieniem. Przyznam szczerze, chyba się nawet troszkę zainteresowałem tym zawodem, ale tylko ze względu na otoczkę, która mu towarzyszy. W głowie ciągle miałem jednak potrzebę robienia czegoś kreatywnego i pod koniec liceum stwierdziłem, że jedyne, co eh cę robić, to iść do szkoły teatralnej, ale nie byłem jeszcze na to gotowy.

Chodziło o przygotowanie techniczne czy dojrzałość?

- Nie czułem się ani przygotowany, ani dojrzały, a chciałem by decyzja o wyborze zawodu była bardzo świadoma. Zrobiłem to dopiero po 3 latach od napisania matury. W tym czasie studiowałem dziennikarstwo na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła

II w Krakowie, skończyłem je na poziomie licencjatu. Już na I roku pracowałem w radio, przeprowadzałem wywiady. Te trzy lata pozwoliły mi dojrzeć, upewnić się, że chcę być aktorem.

Rodzice zaakceptowali wtedy pana decyzję?

- To było fantastyczne przeżycie. Mama wspierała mnie, ale odczuwałem, że ma taki mały żal, że nawet nie spróbowałem pójść na prawo. Jednak w trakcie egzaminów, kiedy zobaczyła jak jestem zdeterminowany, ile przeszkód muszę pokonywać by zdawać w różnych szkołach, zadzwoniła i powiedziała, że zrozumiała mnie. To było bardzo ważne.

To do ilu szkół pan zdawał?

- Do czterech: w Łodzi, Warszawie, Krakowie i Wrocławiu, gdzie jednak ostatecznie nie dojechałem. Najpierw dowiedziałem się, że przyjęto mnie do łódzkiej filmówki i na luzie, z indeksem poszedłem na finalny egzamin w Krakowie. Tam także mnie przyjęto.

Dlaczego wybrał pan szkołę krakowską?

- Ze względu na profesorów, prestiż uczelni, ale także dlatego, że w Krakowie mieszkałem od 3 lat. Tu miałem przyjaciół i w mieście byłem zakochany.

Studia były takie jak pan oczekiwał, nie rozczarowały pana?

- Nie wiem co by trzeba było zrobić by człowiek się rozczarował. Poszedłem tam by się uczyć, a każdy pedagog wymagał totalnie czegoś innego, od każdego można było się uczyć, bo każdy ma swoją metodę aktorską. Można się było dogadywać lub nie, ale mając to poczucie bezpieczeństwa jakie daje szkoła można było pracować, szukać, rozwijać się. Potem, za progami szkoły trzeba wziąć odpowiedzialność za siebie. A w szkole jest totalna beztroska i głupotą byłoby z tego nie korzystać. Nawet, jeśli na pierwszy rzut oka jakieś zajęcia wydają się totalnie bez sensu to potem nagle coś w nas otwierają, dzięki czemu docieramy do rzeczy, do których być może nigdy byśmy nie dotarli. I to jest super.

Pamięta pan swój pierwszy występ na scenie?

- Nastąpiło to bardzo szybko, bo na I roku studiów nie wolno występować. Sesję skończyłem 24 czerwca a 25 zacząłem próby reżyserskie ze studentem V roku, Krzyśkiem Popiołkiem. Potem grałem coraz więcej. Na IV roku oprócz swoich egzaminów aktorskich, których jest 5 czy 6 miałem też 9 egzaminów reżyserskich. A one często są wystawiane na festiwalach czy konkursach. Były też czytania performatywne w Starym Teatrze czy Łaźni Nowej. Działo się dużo.

A pierwszy profesjonalny spektakl?

- Ewelina Marciniak zaproponowała mi rolę w "Leni Riefenstahl. Epizody niepamięci" w Teatrze Śląskim, to był koniec mojego III roku, ogromne przeżycie, to miał być mój debiut. Ale trzy dni przed premierą aktorka złamała nogę i spektakl odłożono na pół roku. W podobnym czasie brałem udział w przygotowaniu "Architektów" w Teatrze Łaźnia Nowa, ale też trzy dni przed premierą spektakl odwołano. Potem robiłem jeszcze projekt z Bartkiem Żurowskim, który też został przełożony. Część znajomych śmiała się, że lepiej mnie nie angażować, bo spektakl zostanie odwołany.

Na szczęście okazało się to nieprawdą. Spektakl dyplomowy odbył się bez niespodzianek...

- Dyplom też miał być odwołany. Dzień przed odbiorem dyplomu Paweł Miśkiewicz po próbie, która nie wyszła dobrze stwierdził, że trzeba będzie przesunąć pokaz "Jednak Płatonow". Ostatecznie do pokazu doszło następnego dnia. I chyba ten stres i noc przerwy dobrze nam zrobiły. Udało się znaleźć rozwiązanie problemu, którego nie potrafiliśmy jeszcze wtedy zlokalizować. Spektakl się zwarł, początkowo trwał 4,5 godziny a ostatecznie był o 1,5 godziny krótszy. Okazał się dobrym spektaklem. Magicznym i dla mnie bardzo ważnym. Kocham takie spektakle, w których moje bycie na scenie jest częścią treści i czyjegoś bycia na scenie, a cały zespół jest jednym organizmem. Nie zawsze tak jest, a podobnie było w spektaklu "1946".

Skoro wspomniał pan o "1946". to proszę powiedzieć skąd się wzięły Kielce, jak pan do nas trafił?

- Tak się złożyło. Jakby koś nade mną czuwał. A do Kielc trafiłem, bo dyrektor zaproponował mi zastępstwo w "Dziejach grzechu". Nie było to łatwe, powiedziałem sobie, że nigdy więcej, ale wkrótce dostałem kolejną propozycję: zastępstwo we "Wszyscy chcą żyć".

Nazwano pana mistrzem zastępstw...

- Tak, wyszło jak wyszło.

I wtedy pierwszy raz pojawił się pan w Kielcach?

- Odpowiem anegdotą, którą znają moi znajomi. W czasie studiów bardzo często jeździłem pociągiem do Krakowa i z powrotem, do domu w Garwolinie pod Warszawą. Pociąg zatrzymywał się w Kielcach i Radomiu a ja myślałem, że nigdy bym nie chciał się w nich znaleźć. Tymczasem w Kielcach mieszkam prawie dwa lata. Musiałem się do tego miasta przyzwyczaić, musiałem znaleźć swoją przestrzeń. Udało mi się to zrobić, ale nie byłoby to takie proste gdyby nie ludzie z teatru, którzy pokazali mi to miasto. W międzyczasie totalnie zmieniły się moje priorytety, dojrzałem do pewnych rzeczy. Jest super. Ten rok był totalnie ważnym dla mnie rokiem.

Rok był rzeczywiście niezwykły, sześć premier w naszym teatrze, pan grał we wszystkich.

- To było bardzo ciężkie. Zazwyczaj między kolejnymi premierami mieliśmy dzień przerwy. Ale ja mam tak, że nawet gdy jestem zmęczony fizycznie czy psychicznie mój mózg twierdzi, że nie można odpocząć czy odpuścić, cały czas jestem w napięciu. I w takiej aktywności nie ma czasu by zajmować się czymś innym. Trzeba skupić się na pójściu do przodu, na zrealizowaniu celów i zadań i odnalezieniu siebie w nich. Trzeba być rzetelnym i uczciwym, profesjonalnym.

Czy też pan tak to odbiera, że w ciągu tego roku nauczył się pan bardzo wiele?

- Ogromnie dużo, od wszystkich z którymi się spotkałem.

To prawda, że nie ma pana na Facebooku?

- Nie mam Facebooka i Instagrama. Miałem, ale jakiś czas temu skasowałem te wszystkie aplikacje, bo czułem, że tracę siebie. One zawładnęły mną, a kiedy je usunąłem i wróciłem do domu, usiadłem z książką to poczułem jakby ktoś wlewał we mnie nową wodę. Ta euforia towarzyszyła mi przez tydzień. To było niesamowite uczucie. A teraz jest mi bardzo dobrze, potrafię się wsłuchać w siebie, zacząłem też bardziej dbać o siebie.

Dzięki temu ma pan wolny czas.

- Staram się nie nudzić w życiu, od jakiegoś czasu regularnie ćwiczę, kocham spacery, zwłaszcza po Kielcach i okolicznych górach, słucham muzyki, czytam, myślę też dużo. Staram się dużo podróżować, bo jak jadę autobusem czy pociągiem, bo nie mam swojego samochodu, to mam wrażenie jakby te uciekające obrazy za oknem oczyszczały mój umysł.

---

BARTŁOMIEJ CABAJ

Ma 28 lat, urodzony w Garwolinie koło Warszawy. Ukończył licencjackie studia dziennikarskie na Papieskim Uniwersytecie w Krakowie. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji