Artykuły

Krystyna Janda: Jestem dochodowym przedsięwzięciem

"Moje życie wtedy to był absolutny koszmar. Płakałam, upadałam, a potem się podnosiłam i grzecznie walczyłam dalej" - tak Krystyna Janda wspomina czasy, kiedy budowała swój teatr. Właśnie ukazał się trzeci tom jej dzienników.

Magdalena Żakowska: To już trzeci tom dzienników. Wyjątkowo gruby tom. Krystyna Janda: To prawda. Niby tylko dwa lata, ale dużo się wtedy działo w moim życiu. - 2005 rok. Postanowiła pani wybudować teatr. - Co okazało się dużo trudniejsze, niż myślałam. Mnóstwo problemów zwaliło mi się na głowę. To był czas wielkiej niewiadomej, chwilami wątpiłam, czy podołam. Nie jadłam, nie spałam...

Trafiła pani do szpitala. Z przemęczenia.

- I stresu. Niby to wszystko w tych dziennikach jest, ale gdy to dziś czytam, to widzę też, jak wiele ukrywałam. Tak naprawdę nie pisałam o tym, co czułam. Czasami dawałam jakieś znaki, ale gdybym pisała o wszystkim, co się działo pod spodem codziennych wydarzeń... Ciągłe problemy z urzędnikami, pomówienia, plotki na mój temat. I jeszcze ciągłe donosy - że źle buduję, że za głośno, jakieś towarzystwo ochrony zabytków pisało skargę, chociaż ten budynek nie był zabytkiem. Pamiętam, jak bardzo bolało mnie choćby to, co prasa pisała, że robię teatr dla samej siebie, że to megalomania, gigantomania, narcyzm. Traktowano mnie jak kretynkę, która całe swoje życie spełnia wyłącznie własne kaprysy. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, jaki to będzie teatr, ale ani przez sekundę nie myślałam, że będzie to teatr tylko mój, dla mnie, o mnie.

A dla kogo?

- Od początku wiedziałam, że to będzie teatr dla wielu, teatr środka. Przede wszystkim dla kobiet, w którym będziemy opowiadali o kobietach i kobietom.

Dlaczego?

- Bo kobiety chodzą do teatru. A nikt się wtedy nimi specjalnie nie zajmował.

Mężczyzn czasami ze sobą też zabierają.

- Ale tylko do ślubu! Grając w Teatrze Powszechnym zorientowałam się, że 80 procent widowni to kobiety. Gdybym chciała robić teatr tylko dla siebie, tak jak pisały gazety, głównie resortowe, to założyłabym spółkę z o.o., wynajęłabym salę, robiłabym małoobsadowe sztuki i zarabiała pieniądze. Bo ja jestem dochodowym przedsięwzięciem - przynoszę dochód. A ja założyłam fundację, co oznaczało, że wpływy muszą zostawać w fundacji i ją utrzymywać. Nieważne, w Polsce tego i tak nikt nie rozumie ani nikogo to nie obchodzi.

Widzę w tym tomie dzienników kilka emocjonalnych wzlotów i upadków. Najpierw jest wspaniale, początek 2005 roku to jeszcze faza euforii - buduje pani teatr, będzie trochę pracy, ale później będzie pięknie...

- A potem się zaczęło. Liczba problemów, które się pojawiły, absolutnie mnie przerosła. I opadam w tej euforii. To był stary budynek, pierwsze powojenne kino. Okazało się na przykład, że miasto ma niekompletną dokumentację, po wojnie budowano na hura, nie wiadomo, jakie kable idą pod budynkiem teatru - wojskowe, telefoniczne czy jeszcze jakieś inne. Z tego powodu nie mogliśmy poszerzyć sceny, bo właśnie tam szła główna wiązka kabli różnego pochodzenia. Musiałam zsynchronizować cztery ministerstwa, które były właścicielami tych kabli, żeby uzyskać ich zgodę. Itd., itd., itd... Nie byłam przygotowana na tego typu problemy.

28 lutego 2005 roku: "Odkąd zdecydowałam się wybudować teatr, moje życie zamieniło się w koszmar".

- Dokładnie tak. Moje życie wtedy to był koszmar absolutny. Niech pani spojrzy na tę podłogę [siedzimy w gabinecie Krystyny Jandy w Teatrze Polonia]. Kupiłam tego drewna potworne ilości, żeby starczyło na cały teatr. I jak już zaczęliśmy je kłaść, okazało się, że ma co prawda atest na Polskę, ale nie do końca na budynki publiczne. Musiałam sama ten atest uzyskać, a to znaczy przeprowadzić spalanie kontrolowane w komorze spalania, śledzić, ile milimetrów tego drewna się w tej komorze spala, siedzieć tam, załatwiać te wszystkie formalności, certyfikaty. Pamiętam, że ten pan profesor, autorytet od spalania drewna, nazywał się Kosiorek - do dziś pamiętam wszystkie te nazwiska - i że powiedział mi, że jeżeli drewno, które położę na antresoli, będzie cieńsze niż ileś tam centymetrów, to na antresolę, czyli do kawiarni może wejść tylko 10 osób. I tak było z każdą pojedynczą sprawą. Nie umiałam sobie z tym poradzić.

Sama pani to wszystko ogarniała?

- Wtedy jeszcze z mężem. Jego wkład w budowę Polonii był fundamentalny. Ja załatwiałam pozwolenia, a Edward budował. Wiele było takich nocy, kiedy ja wracałam do Milanówka do dzieci, a on zostawał w teatrze i nocował na łóżku polowym na tej budowie, żeby wstać o świcie z robotnikami i zacząć pracę. Gdyby nie Edward, nigdy nie zbudowałabym tego teatru, wszystko, co tutaj jest, zrobił on. Ja tylko załatwiałam papierki i pozwolenia. Ale niech sobie pani wyobrazi, że zdobycie pozwolenia na wjazd betoniarki do Śródmieścia zajęło mi tydzień, a termin był miesięczny. I udało się cudem. Bo jakiś pan dyrektor lubił "Człowieka z marmuru".

I opłacało się to wszystko?

- Opłacało. Dzisiaj, po 14 latach, jest świetnie. W Polonii gra ponad 450 aktorów z całej Polski. A ja już tak nie gnam, zdjęłam z afisza kilka spektakli, w których grałam, żeby nareszcie trochę odpocząć.

A co pani teraz sprawia radość?

- Próby. Nie tylko moje. Lubię też patrzeć na próby innych, lubię codzienną pracę w teatrze, rodzenie się spektakli i niepokoje artystyczne z tym związane. Resztę dyrektorowania, urzędowych obowiązków, korespondencji, załatwiam gdzieś przy okazji, między świtem a zmierzchem. Jestem też szefem literackim tutaj. W ogóle jestem tu na kilku strategicznych stanowiskach.

Zdziwiło mnie to, że mimo takiego nawału obowiązków i pracy w tym 2005 roku potrafiła pani jeszcze znaleźć czas na to, żeby pisać dziennik.

- Bo w 2005 roku ten dziennik to już było pięcioletnie zobowiązanie w stosunku do czytelników. To była pułapka, w którą wpadłam. Nie miałam już kompletnie na to czasu, ale wiedziałam, że ludzie na to czekają, więc siadałam do komputera w nocy czy o świcie i jednak pisałam.

W 2005 roku uruchomiła pani na blogu forum - czytelnicy mogli do pani pisywać. Nagle zaczęła pani dostawać od ludzi odzew.

- To była kolosalna zmiana. Ale już wcześniej wiedziałam, że mój dziennik jest czytany, że bardzo dużo ludzi zaczyna od niego dzień. Wszyscy wokół mi to mówili.

Dzisiaj mój fanpage ma 350 tysięcy obserwatorów, a wtedy strona internetowa, to było jakieś 120 tysięcy. Wytworzyło się między nami coś w rodzaju przyjaźni, w każdym razie jakiś rodzaj związku. Na forum powstała grupa wspierających się przyjaciół - jedni byli chorzy, inni się rozwodzili. Jeszcze inni dzielili się doznaniami artystycznymi, swoim pisaniem. To było niesamowite. Mam wśród czytelniczek dziewczyny, które zaczęły mnie czytać, kiedy były w liceum, potem robiły maturę, szły na studia, w połowie zmieniały kierunek i przeprowadzały się do Warszawy, zaczynały chodzić do naszego teatru, a wreszcie oceniać spektakle. Znam je od kilkunastu lat, choć nigdy nie widziałam ich twarzy.

A co pani daje kontakt z nimi?

- Po roku 2005 wiedziałam, że otwieram teatr, że to jest potencjalna nasza widownia. A wcześniej... Na początku byłam tym zafascynowana. Bo aktor gra trochę do czarnej dziury i tak naprawdę brawa są jedynym znakiem, oceną. Aż tu nagle otworzył się kanał, w którym miałam bliski, bezpośredni kontakt z ludźmi - oceniali z dnia na dzień, zauważali, kiedy coś zmieniłam w rolach, może to głupie, ale czułam dzięki temu, że to, co robię, ma większy sens. I jest jeszcze jedno - mniej więcej w tym samym czasie pojawiły się tabloidy i przestało mi się podobać, w jaki sposób mój wizerunek był przez dziennikarzy kreowany. Dzięki dziennikowi nareszcie to ja decydowałam o tym, jaka jestem. I nie musiałam nic udawać. Nie miałam nic do ukrycia, skłamania. Pisanie, co się myśli, szczerze, to nie jest żaden wysiłek.

21 stycznia 2005 roku, wspomina pani w dzienniku swoich dziadków, ich dom na wsi pod lasem, życie z nimi. A kończy się ten wpis konstatacją, że nigdy nie będzie pani taką wspaniałą babcią dla swoich wnuków.

- Świat moich dziadków był mały, bardzo uporządkowany. Czas w tym świecie biegł wolno i spokojnie, bez niepotrzebnego pośpiechu. Sprawy małe były ważne. Babcia i dziadek do dziś kojarzą mi się z ciszą w domu, pachnącymi podłogami, niedzielą z rosołem, popołudniową drzemką. Tacy dziadkowie dają miłość i poczucie bezpieczeństwa. Ja jestem zupełnie inną osobą. Pęd, ryzyko, przesada, wysiłek ponad miarę, założenia ponad siły - to jest moja codzienność.

A potem 18 lipca 2006 roku pisze pani o swojej wnuczce Jadzi, o tym, jak spędzacie wspólnie czas - we trzy z pani mamą. I zapisuje pani w dzienniku słownik Jadzi, bo ona jeszcze nie mówi całych wyrazów. Może to inna babcia, nie taka, jak by pani chciała, ale też wspaniała, uważna.

- Momentami. Ja ciągle mam za mało czasu. A wtedy, kiedy budowałam teatr, miałam ciągłe wyrzuty sumienia, że za mało czasu poświęcam rodzinie.

Czasem, kiedy wszystko się pani waliło na głowę, kończyła pani wpis zdaniem: "Jutro będzie lepiej". Naprawdę pani w to wierzyła?

- Oczywiście. Ja jestem chorobliwą optymistką.

W którym momencie poczuła pani, że już jest lepiej?

- Kiedy zaczęłam w Polonii pierwsze próby. Wszystkie problemy nagle straciły na znaczeniu. Nasz pierwszy spektakl to była "Stefcia Ćwiek w szponach życia" w mojej reżyserii - z oszczędności. Spotkałam się z aktorami i poczułam, że jestem szczęśliwa. Że te donosy, że za nisko strop, że kolejne pismo, że odstępstwo budowlane, nie mają już żadnego znaczenia. Wtedy na nowo złapałam równowagę. Przypomniałam sobie, po co to wszystko.

Pisała pani: "Oprócz foniatry i laryngologa przydałby mi się jeszcze psychiatra".

- Dokładnie tak się czułam. Byłam na skraju załamania nerwowego. Dzisiaj nawet nie potrafię sobie przypomnieć, jak to wszystko wytrzymałam. Wiedziałam o teatrze wszystko, ale tylko od strony sceny i kulis, a nie biura i organizacji, tym bardziej finansów. Pamiętam, jak już po otwarciu teatru, jechałam samochodem i słuchałam, jak Żenia [Evgen Malinovskiy] śpiewa piosenki Wysockiego, które przygotowywał do spektaklu "Rajskie jabłka". Byłam zachwycona tym, jak on to śpiewa - tak bardzo, że zapomniałam o bożym świecie. I właśnie wtedy zadzwonił do mnie pan, który robił audyt w teatrze, wezwałam go, bo mieliśmy problemy finansowe i inne, a ja nie rozumiałam dlaczego i nie umiałam sobie dać z tym rady. Powiedział: "Krysiu, musimy się spotkać, muszę ci wytłumaczyć, na czym polega EBITA, a także inne terminy finansowe i księgowe, muszę z tobą swobodnie rozmawiać na ten temat". A ja odpowiedziałam: "Błagam cię, Marcin [Gędziorowski], przestań o tym mówić. Spotkajmy się i posłuchajmy Wysockiego". Kiedy skończyliśmy rozmawiać, zatrzymałam samochód i się rozpłakałam - że ja nie tego chciałam w życiu, że nie po to robiłam ten teatr, żeby się uczyć, co to jest EBITA i problemy z umowami i KRS-em, a co najgorsze, żeby się przekonać, że ludzie mogą być nieuczciwi. A potem się podniosłam i kupiłam sobie książki na ten temat i grzecznie zaczęłam czytać.

Zawsze pani płacze w samochodzie?

- Jeśli już, to w samotności. A samochód to jedyny moment, kiedy jestem sama. Wśród ludzi nigdy nie płaczę. Przez te 13 lat w Teatrze Polonia nauczyłam się, że moi współpracownicy mają tyle spokoju, nadziei i entuzjazmu, ile widzą u mnie. Muszę być optymistką, przed każdą premierą muszę powiedzieć, że będzie dobrze. Jestem tutaj barometrem na wszystko.

Nie jest pani z nimi zawsze szczera?

- Staram się być. Kiedy oglądam ich próby, zdarza mi się powiedzieć: "To jest do dupy, ale to bardzo ważny spektakl, więc zrobimy wszystko, żeby go poprawić. A nawet jeśli nadal będzie do dupy, to będziemy to grać, wychodząc ze skóry, jak najlepiej, bo to ważny temat. Będziemy poprawiać w trakcie".

Wie pani z góry, który spektakl będzie ważny, który będzie sukcesem?

- Wiem, co będzie miało dużą widownię, co małą, ile spektakli będzie można zagrać w miesiącu, a nawet kto na nie przyjdzie. Czasem się mylę - nie doceniam aktorów, reżysera, aktualności tematu, spektaklu. Ale zdarzyło mi się też, że po obejrzeniu spektaklu już z widownią, kiedy widziałam owacje na stojąco, wychodziłam do aktorów i mówiłam: "W ogóle nie rozumiem, o czym to jest. Uważam, że to gówno, ale widocznie ludzie tego potrzebują. Grajcie dalej. Nie rozumiem, ale życzę nam nieusprawiedliwionego powodzenia". Skoro ludzie kupują bilety, to znaczy, że spektakl jest potrzebny. Moje zdanie nie jest najważniejsze, liczy się dobro fundacji.

Nadal wstaje pani o świcie, tak jak wtedy?

- Tak, ale teraz po to, żeby poczytać fajną książkę, a nie pismo urzędowe. Różnica jest kolosalna. Teraz już jest miło.

W styczniu 2006 roku zadała pani czytelnikom pytanie: "Ludzie, czy wy pracujecie, żeby żyć, czy żyjecie, żeby pracować?". I sama pani nie odpowiedziała.

- Bo wiem, że żyję po to, żeby pracować, i mam o to do siebie ustawiczną pretensję. Ale może praca to też życie? Do momentu otwarcia Polonii byłam "gwiazdą". Liczyły się moje problemy, moje sprawy, moje interesy, mój odpoczynek, mój wygląd. Wyjeżdżałam na wakacje z dziećmi, kiedy były małe, nawet na cztery miesiące. Teraz, gdy jest fundacja, inni aktorzy są ważni, ich samopoczucie, ich wygląd, ich role, ich choroby, ich humory. Ja się przestałam tak liczyć. Nawet role wybieram sobie nie te, które bym chciała, tylko te, które przyniosą korzyść fundacji.

Ta zmiana nigdy panią nie bolała?

- Nie. To jak z kobietą, która ma dużo czasu, żeby zajmować się sobą i nagle rodzi dziecko i traci cały swój czas, ale też bardzo dużo zyskuje - dziecko staje się całym jej światem. Zmieniają się priorytety.

Co pani robi, kiedy pani nie pracuje?

- Robię dużo rzeczy. Ale czytam naprawdę dużo, także z obowiązku fundacyjnego, nie traktuję tego jednak jak pracy. A czytam to, co się ukazuje. Ostatnio biografię Larsa von Triera - mój mąż robił z nim film, chyba głównie dlatego po nią sięgnęłam. Przypominam też sobie klasykę, dla teatru.

Czytanie, pisanie - nawet dla 350 tysięcy odbiorców - to samotne zajęcia.

- Lubię być sama. Lubię samotne zajęcia, w fundacji ciągle mam dookoła dużo ludzi. Jesteśmy też dużą rodziną, mieszkam z mamą, mam siostrę, dzieci, wnuki, przyjaciół, dużo zwierząt dookoła, no i jeszcze ponad czterystu aktorów i pracowników fundacji. Co chwila pukanie do drzwi - albo ktoś się rozwodzi, albo się zakochał, albo jest w ciąży.

Własne marzenia też się pani udaje czasami spełnić?

- Robię sobie przyjemności. Ale tak szczerze mówiąc, to ja już nie mam marzeń. Jak ładnie napisał ostatnio pan Zanussi w swojej książce "Strategia życia. Czyli jak zjeść ciastko i je mieć": "Nie warto mieć marzeń, których nie można spełnić".

To co panią teraz kręci?

- Nic? A może po prostu życie. Kręci mnie planowanie w teatrze kolejnego sezonu. Kręci mnie myśl o wakacjach. Nowe zadania artystyczne.

Gra pani teraz główną rolę w nowym filmie Jacka Borcucha na podstawie scenariusza Szczepana Twardocha. To postać mieszkającej we Włoszech polskiej noblistki. Zdecydowała się pani na tę rolę, bo...

- ...była duża. Od lat reżyserzy proponują mi drobiazgi, do tego matki złodziei czy narkomanów, a ja nie jestem aktorką do epizodów! Nie umiem ich grać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji