Mężczyźni mówią barytonem
- Miałem różne propozycje z zagranicy, ale nigdy nie brałem ich pod uwagę. W ogóle nie wyobrażam sobie życia poza Polską i myślę, że nie jestem w tym odosobniony - mówi łódzki śpiewak ZBIGNIEW MACIAS świętujacy dziś (26 maja) jubileusz 25-lecia pracy artystycznej.
Magdalena Sasin: Od jakiego momentu liczy się 25 lat Pańskiej pracy scenicznej?
Zbigniew Macias: Moja kariera zaczęła się w maju 1981 r. na deskach Teatru Muzycznego w Łodzi, czyli w tym miejscu, gdzie będzie jubileusz. Jeszcze jako student czwartego roku Akademii Muzycznej zostałem zaangażowany przez ówczesnego dyrektora Rajmunda Ambroziaka do roli Michała w operetce "Miłość cygańska" Lehara.
Szybko ten czas minął?
- Świetnie pamiętam swój debiut, bo takich rzeczy się nie zapomina, ale od tego momentu mnóstwo się wydarzyło. Występowałem w wielu miejscach, zjeździłem kawał świata.
Ale nie zdecydował się Pan osiąść za granicą.
- Miałem różne propozycje z zagranicy, ale nigdy nie brałem ich pod uwagę. W ogóle nie wyobrażam sobie życia poza Polską i myślę, że nie jestem w tym odosobniony. Już po kilku dniach pobytu za granicą bardzo tęsknię za domem.
Za Łodzią też?
- Jak najbardziej. Łódź to miasto specyficzne. Nie ma tutaj tak starych miejsc jak w Krakowie, takiego porządku jak w Poznaniu, takiego rozmachu jak w Warszawie, ale te miasta nie mają tego, co my. Łódź to miasto z charakterem.
Śpiewa Pan w operach, operetkach, musicalach. Czy któryś z tych gatunków przedkłada Pan nad pozostałe?
- Jeden z wywiadów, jakich udzieliłem, ukazał się pod tytułem "Wybrałbym musical". Dyrektor Opery Narodowej miał nawet do mnie pretensje i dziwił się: "Jak to Zbyszku, nie lubisz opery?!". Lubię, ale gdybym ponownie zaczynał od początku, wybrałbym jednak musical. W nim mogę w pełni wykorzystać swoje możliwości: umiejętności aktorskie i znajomość różnych gatunków muzyki. Z musicalem jestem kojarzony od 1983 r., gdy zagrałem Tewje Mleczarza w "Skrzypku na dachu".
Co szczególnego jest w musicalu?
- To wytwór naszych czasów, powstał w połowie XX wieku. Odzwierciedla zmiany, jakie zachodzą w świecie. Wystarczy porównać "Południowy Pacyfik" Rogersa ze "Skrzypkiem na dachu", "Jesus Christ Superstar" czy wystawioną ostatnio w Nowym Jorku "Historią króla Artura". Operują inną estetyką i zajmują się problemami czasów, w których powstały.
Czy to znaczy, że operetka nie ma przyszłości?
- Przeciwnie. Uważam, że jest w dobrej kondycji. To kawał świetnej muzyki. Nie trzeba jej zmieniać, potrzebne są tylko dobre inscenizacje.
Dlaczego na jubileusz wybrał Pan "Człowieka z La Manchy"?
- Z tym spektaklem kojarzą się moje największe triumfy w musicalu. Złota Maska za rolę Don Kichota zobowiązuje.
Tenor kojarzy się z dramatycznymi bohaterami oper, bas z postaciami charakterystycznymi, co ciekawego jest w barytonie?
- To bardzo naturalny głos, mężczyźni najczęściej mówią właśnie barytonem. Role barytonowe w operach wymagają od artysty wszechstronnych predyspozycji psychicznych, bo są to zazwyczaj postaci złożone i niejednoznaczne - jak w życiu.
Jakie są Pańskie plany na przyszłość?
- 15 lipca chciałbym wypłynąć w rejs morski na fiordy Norwegii i szczęśliwie z niego powrócić.
A zamierzenia zawodowe?
- W Polsce trudno zaplanować sezon, na świecie robi się to przynajmniej w perspektywie dwóch, trzech lat. Tymczasem ja nie jestem nawet pewien, co mnie czeka we wrześniu. Ale jak śpiewał Marek Grechuta, "ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy".