Artykuły

L'amour toujours - i co dalej?

Mam problem z "Żabami", z tekstem Tomasza Śpiewaka w reżyserii Michała Borczucha. Albo po prostu z politycznością ich przedstawienia, zbudowaną na monologach-memach, zaklejającej wszystko autotematycznej ironii, której czasem mam już dosyć - o spektaklu w STUDIO teatrgalerii w Warszawie pisze Kinga Kurysia z Nowej Siły Krytycznej.

Owszem, rubaszne chwyty komedii Arystofanesa próbują być odtrutką na nudny antyk, ale nie rozwiązują kwestii funkcjonowania stereotypów w tym spektaklu. Estetycznie jest oschle i brzydko, światła w reżyserii Jacqueline Sobiszewski minimalistyczne, muzyka Bartosza Dziadosza cicha - co odbieram jako zrobienie pola dla komunikatów, bo kiedy jest ładnie, to wszystko traci ostrość i roztapia się w metaforach. A tu - w przedstawieniu o różnicach seksualnych - ma być autoironicznie i momentami uroczo. W kwestii polityczności czegoś jednak brakuje, choć otwiera się wiele spornych tematów dotyczących queerowania.

Marcin Kościelniak w artykule "Niepokalani. Przypis do historii polskiego teatru krytycznego" badał recepcję "Oczyszczonych" Krzysztofa Warlikowskiego. Przytaczał dyskusję Jacka Kopcińskiego z Piotrem Gruszczyńskim, który odpierał zarzut naczelnego "Teatru", że przedstawienie "łamało konwencje teatru", pisząc, że to "sztuka o miłości i ofierze, a nie o, przepraszam za słowo, pieprzeniu czy przelatywaniu". W tym sensie "Żaby" w warszawskim Studio są o pieprzeniu i przelatywaniu, ale radykalność ich przekazu załamuje się. Można mówić, że zabawa jest zawsze dla zabawy, twórczynie i twórcy spektaklu nie chcą niczego wywracać, a polityczność funkcjonuje samozwrotnie w obrębie autoironicznych monologów-memów. Prawo do queerowania nie unieważnia jednak pytań o kontekst krytyczny dzieła, szczególnie gdy queer coraz częściej funkcjonuje jako "teoria białych gejów" i wypycha na plan pierwszy tożsamość seksualną.

Jan Sobolewski dzieli się historiami z osobistego życia, wyliczając kolejnych kochanków, opowiadając "pierwszy raz". Robert Wasiewicz w dialogicznej piosence z Sobolewskim referuje dylematy monogamii gejowskiego związku, wyrzuty sumienia względem partnera-altruisty. Sobolewski występuje w tej scenie z wielką szyją łabędzia na głowie, uderza w bębenek i z kamienną twarzą dorzuca kolejne rymy. To punkt, w którym hedonizm spotyka się z dylematami intymności i bliskości - łabędzie łączą się na całe życie, ale też przywołują falliczne i muzykalne skojarzenia (chyba że mowa tu o łabędzim śpiewie związku).

Możemy sobie opowiadać kolejne "razy", referować dziwne przyzwyczajenia kochanek i kochanków - jest miło. Tylko jak erotyczne eksperymenty przełożyć na tożsamościowy komunikat? Nie można zapomnieć o kontekście ekonomicznym i klasowym - tożsamość seksualna nie orbituje w próżni. Chyba coś pęka w przekazie, gdy kwestie gejowskie poruszają się płynnie po polu patriarchalnym, korzystając z dobroci queerowych i heteroseksualnych przywilejów władzy i generują ironiczne gierki. Dominika Biernat stwierdza, że kobiety i geje odrobili lekcje w sferze seksualności, czego nie można powiedzieć o heterykach, o czym traktuje jej dialog z Wasiewiczem. Aktorka mówi, że czasami czuje się jak ofiara gejowskiej mizoginii; przestrzega przyjaciółki gejów, "pedałki", że kiedyś będą musiały zająć się sobą. Dobrze, że geje zajmują się sobą, ale mogliby też pomóc kobietom, skoro nie po drodze im z patriarchatem. Nawet jeśli chce się być lubianą i fajną feministką, to trzeba pamiętać, że samouprzedmiotowienie jest już wejściem w kilka schematów, co w "Żabach" dotyczy po trosze każdej z tożsamości seksualnych, powodując, że twórcy raczej prześwietlają klisze niż budują nowy przekaz.

W pierwszej scenie w sarkastyczny sposób odgrywana jest męska debata autorytetowo-naukowo-patriarchalna. Krzysztof Zarzecki zastrzega, żebyśmy nie wchodzili na drogę rozważań, kto do teatru nie miał wstępu, bo zacznie się wyliczanka, że kobiety, że niewolnicy... Ale właśnie na małym telebimie widzimy aktorki siedzące gdzieś za sceną, jak w teatrze antycznym są ob-sceniczne, choć awansowały na obrazek w telewizorku. Czekają na łaskawy rating, który przydziela zasiadające frontem do widowni męskie grono heteryckie. Ich relacja z mężczyznami przypomina polsatowskie matrymonialne odbijanie piłeczki w "Umów się ze mną. Take Me Out". To kobiety-inkubatory, mają wielkie brzuchy, kumkają żabią pieśń, sławne "brekekeke koaks koaks". Czemu to one nie siedzą frontem do widowni, a ci panowie eksperci w poczekalni do "Familiady"? To zaprzecza komunikatowi płynącemu z "Żab" Śpiewaka-Borczucha, że jesteśmy fajni, młodzi, queerowi. Przypomina o "gejowskiej mizoginii", że wciąż tkwimy w białym, elitarnym i patriarchalnym środowisku. Ci, którzy znają teatr Borczucha, Śpiewaka, Doroty Nawrot (kostiumy i scenografia), Sobiszewski (reżyseria światła), ich aktorów i aktorek, wiedzą, że kiedy Jan Dravnel patrząc na kobietę, zastanawia się: "dupczyłbym czy nie dupczyłbym", to jest to wyznanie raczej krytyczne niż afirmatywne. Kwestie Zarzeckiego, Dravnela, Marcina Pempusia i Andrzeja Szeremety wywołują nie ironiczny, ale homofobiczny i mizoginiczny śmiech. Temat kobiet tak naprawdę jest tylko muśnięty, domaga się rozwinięcia. O lesbijkach ani słowa. Trop kobieco-niewolniczy wydaje się warty podkreślenia.

Szkoda, że scena z Moniką Niemczyk jako starzejącą się kurtyzaną, zbudowana na fragmentach powieści "Kurtyzana i pisklęta" autorstwa jej brata Krzysztofa Niemczyka (geja, co nie jest bez znaczenia), kończy się jedynie komentarzem chóru aktorek za sceną. Powtarzają one do ekranu słowa piosenki "Sacrifice" Eltona Johna, z refrenem "It's no sacrifice at all". Aktorka w welurowej sukni i toczku na głowie nerwowo i rozpaczliwie porusza się po pustej scenie, jakby łapanie zsuwającego się gorsetu, mającego uwidaczniać piersi, było czymś więcej. Na ciele upinała się jej społeczna pozycja, ono określało jej kontakty z mężczyznami - teraz jest jak ten zsuwający się gorset, prześwitująca klisza tego, co było. Ta scena domaga się rozwinięcia, jak i kwestia ironii w całym przedstawieniu.

Halina Rasiakówna mówi o PrEP-ie, leku oddalającym widmo zarażenia HIV, który można dostać na receptę, choćby w Warszawie w aptece na Chmielnej 4, gdzie można też zrobić bezpłatne i anonimowe testy. Borczuch i Śpiewak rzucają tę informację jako detal, nie rozwijają kwestii wiktymizacji chorych na AIDS. Podobnie jest z kwestią dojrzewania męskiego ciała. Ewelina Żak, jako Pazyfae, referuje przerażona, że syn Minotaur rozrasta się i zaczyna dziwnie pachnieć. Wywoływał przerażenie, toteż został wrzucony do labiryntu. Wątek macierzyństwa komplikuje się, ponieważ los Minotaura to zemsta Posejdona na jego ojcu, Minosie, za to, że nie chciał syna złożyć w ofierze. Scenę rozbija Zarzecki, majstrując przy telewizorze jako naprawiacz kablówki i temat nie jest pociągnięty.

Jedną z najlepszych scen jest taniec do "La Passion" Gigi D'Agostino, króla bekowych imprez: jest ciemno, aktorzy tańczą, muzyczka leci, a widownia patrzy. Jest fajnie, ale właśnie to chyba jest problemem spektaklu. Czułam się, jakbym załapała się na after party, na którym od czasu do czasu coś się dzieje, w gruncie rzeczy wszyscy się znają, ludzie się śmieją, żeby pokazać, że są inteligentni i łapią ironię. Może tylko ob-sceniczność kobiet zabija nieco zabawę i już nie jest tak miło.

Rzucenie od niechcenia komunikatu "jestem queer i pogódź się z tym" hołduje narcyzmowi, który przyciemnia tło społeczne, a komunikaty hiperwidzialnej tu tożsamościowej wielości idealnie wpasowują się w późnokapitalistyczne dogmaty zróżnicowania. Oczywiście, chodzi o prawo do wszelakiej ekspresji, o wolność - wiadomo, tylko że warto by podkreślić kilka istotnych problemów. Jak inaczej sformułować kwestię przyjemności, żeby po kontrkulturowej lekcji miała szansę działać politycznie? Raczej w poprzek niż wzdłuż, czyli mniej instagramowo, bardziej klasowo, społecznie, nie zatrzymując się na selfie after-sex. Sama fizyczność niestety nie unieważnia relacji władzy, gierki nie pomagają w budowaniu intymności.

Raczej się nudziłam, antyczne rewizje i greckie wazy mnie nie interesują, nie wydają się być sojusznikami w pisaniu nowych światów, są za ciężkie. Polityczność queeru wiruje wokół strategii szukania korzeni, to znów odcinania się od nich, przyspiesza w stronę przyszłości. Czasami chyba niedobrze mieć przeszłość, nawet cudzą.

***

Kinga Kurysia - studiuje wiedzę o teatrze na Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach Humanistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji