Artykuły

Marylin wiecznie żywa

- Jestem realistką, więc wiem, że kogo bym nie zagrała na scenie czy w ambitnym filmie, to dla milionów widzów i tak pozostanę Iloną. Ale szukam i sprawia mi to satysfakcję - mówi EWA KASPRZYK, przed chorzowską premierą "Listów między niebem a piekłem".

Na prowokacyjne pytanie: "A po co to pani?", które pada często, zwłaszcza ze strony miłośników serialu "Złotopolscy" odpowiada: "A po to, żeby nie zostać do końca życia Iloną!". Kwa Kasprzyk na życie zarabia w telewizyjnych tasiemcach, których nic lekceważy, co doskonale widać na małym ekranie, bo jej serialowe baby mają wyraziste charaktery i na pewno nie są spod sztancy. W życiu teatralnym, czasem także na ekranie, aktorka decyduje się na artystyczne ryzyko; na ogół z własnego wyboru, dla psychicznej higieny. Bo jak mówi jestem realistką, więc wiem, że kogo bym nie zagrała na scenie czy w ambitnym filmie, to dla milionów widzów i tak pozostanę Iloną. Ale szukam i sprawia mi to satysfakcję".

Szpera w nieznanych tekstach, a potem wybiera z tych książek nietypowe bohaterki i szlifuje je, wydobywając najróżniejsze odcienie ludzkich reakcji. Nie boi się postarzania i wulgarnej charakteryzacji, bo umie spod tej powłoki wyciągnąć kawał prawdy o kobietach pogruchotanych przez życie i poszukujących czystej miłości. Taka była przecież bohaterka kinowej "Bellisimy" Artura Urbańskiego, uosobienie kiczu i... bezradności. Niedawno Ewa Kasprzyk wcieliła się zaś w postać gwiazdy porno, w adaptacji opowiadania Pedra Almodovara pt. "Patty Diphusa". Znakomity reżyser filmowy był tak ukontentowany przeróbką swojej prozy, że udzielił bez oporów zgody (prawo autorskie) na wystawienie "Patty Diphusa" w polskim teatrze. A Almodovar słynie z niechęci do takich gestów! Po Patty, gwieździe erotycznych seansów, (wymyślonej, choć przez wielu traktowanej jak osoba żyjąca naprawdę) przyszła pora na gwiazdę autentyczną, choć do dziś nie rozszyfrowaną - Marylin Monroe.

- Moje pomysły rodzą się najczęściej w księgarni - mówi aktorka - gdzie zawsze sięgam po nieznane tytuły. "Patty" znalazłam kupując dla córki podręczniki, teraz zainteresował mnie tytuł - "Marylin i papież. Listy między niebem a piekłem" - książki, napisanej przez niemiecką teolog Dorotheę Kuehl-Martini. Przeczytałam i ruszyła moja wyobraźnia. Listy są wyimaginowane, ale postacie prawdziwe, a ich refleksje bardzo prawdopodobne. Zarówno Marylin, jak i Jan XXIII stali się ikonami pop-kultury, która kształtowała ich wizerunek za życia i po śmierci. Do jakiegoś czasu mogli swoją popularność kontrolować - a obojgu, choć z różnych przyczyn, była potrzebna - potem jednak nie mieli już wpływu na to, jak kształtowany jest ich obraz w świadomości społecznej. Jemu było lepiej; młodsze pokolenie już nie pamięta, że Jan XXIII to pierwszy papież, który odważył się na wiele nieformalnych gestów i bliski kontakt z wiernymi, co mu przyniosło uwielbienie i przydomek Jana Uśmiechniętego. Jej prawie nikt nie oszczędzał, bo choć budziła pożądanie wielu mężczyzn, to generalnie nosiła piętno dziwki, wyuzdanej blondynki i kompletnej głupoty. Wydało mi się, że to nośny materiał teatralny; z tych wymyślonych rozmów wyłania się bowiem świat ludzi niebywale sławnych i niebywale samotnych. I nigdy nie zgodzę się z opinią, że Marylin nie dążyła do doskonałości; ludzkiej i artystycznej. Pozostaje natomiast pytanie, dlaczego nie umiała osiągnąć zwycięstwa nad swoim wizerunkiem..

Przedstawienie na podstawie książki Kuehl-Martini zrealizowała Ewa Kasprzyk przy wsparciu reżyserki Marty Ogrodzińskiej i adaptatora tekstu Remigiusza Grzeli. Oboje są bardzo młodzi i patrzą na postać Marylin nieco inaczej niż aktorka, która kreuje tę postać, bogatsza o własne, życiowe i zawodowe, doświadczenia. Takie spięcie racji i ocen różnych pokoleń pozwoliło jednak realizatorom wniknąć w tekst głębiej i bardziej niejednoznacznie. Spektakl, w odróżnieniu od powieści, jest monodramem, jakby spowiedzią nieżyjącej już Marylin z trudnego życia. Papieżowi pisane jest niebo, ale gdzie trafiła Marylin? Ewa Kasprzyk próbuje ocalić piękną gwiazdę przed piekłem, do którego od pół wieku usiłują ją wepchnąć "życzliwi widzowie".

***

Przedstawienie "Listy między niebem a piekłem" powstało w koprodukcji Teatru Polonia Krystyny Jandy oraz chorzowskiego Teatru Rozrywki. Warszawska premiera odbyła się 13 maja, teraz "Listy..." zobaczy publiczność Teatru Rozrywki, który zaprasza na pierwsze przedstawienie 26 maja, o godz. 20.00. Bilety na premierę kosztują 40 zł. Kolejne spektakle odbędą się 27.05, o godz. 16.00 i 19.00 oraz 28.05, o godz. 19.00. Bilety w cenie 25 i 13 zł.

Jak hartowała się legenda

Wcale nie była blondynką. Norma Jean Baker, nim została Marylin Monroe, miała ciemne włosy, dość przysadzistą figurę i nieznanego biologicznego ojca, co raz na zawsze zdeterminowało jej stosunki z mężczyznami. Ona szuka w nich oparcia, oni wykorzystywali ją bez pardonu, nawet jeśli byli znanymi intelektualistami czy politykami. Urodziła się 1 czerwca 1926 roku w Los Angeles, a dzieciństwo spędziła w domach dziecka i rodzinach zastępczych. Była ładna, ciepła i ufna, ale opiekunowie jakoś nie potrafili tego docenić. Dlatego wyszła za mąż w 16. roku życia, lokując niespełnione marzenia o bezpieczeństwie w Jamesie Dougherty i pomyliła się po raz pierwszy. Rozwiedziona (po czterech) latach Norma Jean została modelką i aktorką w filmach, których u szczytu kariery wolała nie pamiętać. Jej uwodzicielski wygląd zaczął już jednak pracować na przyszły, zniekształcony wizerunek. Po serii nagich zdjęć w czasopiśmie Playboy zaczęła dostawać bardziej znaczące role. Zmieniła wygląd, ufarbowała włosy i zapisała się do poważnej szkoły aktorskiej, marząc o wielkich dramatycznych rolach. Wtedy, już jako Marylin Monroe, pomyliła się po raz drugi - mimo niewątpliwego talentu nikt, praktycznie do "Skłóconych z życiem" nie widział w niej materiału na tragiczkę. Pierwszy olbrzymi sukces odniosła za to w obrazie "Mężczyźni wolą blondynki", którego tytuł wszedł do słownictwa na całym świecie, a ją określił jako "wzorcową, niezbyt rozgarniętą, ale fascynującą gwiazdę". Nie potrafiła się z tym pogodzić przez całe życie i przez całe życie brnęła w koleinę "słodkiej blondynki". W1954 roku zawarła drugie małżeństwo, ale formalny związek ze sportowcem Joem DiMaggio nie przetrwał nawet roku. Gdy nakręciła "Słomianego wdowca", ze słynną sceną podnoszonej podmuchem białej sukienki, była już własnością społeczną. Jej postać, powiększana do gigantycznych rozmiarów, zdobiła ściany domów, a pomniejszana do wielkości znaczka pocztowego - kubki i towary codziennego użytku. Poddawała się losowi i ludziom nie bez buntu. Nikt tego krzyku nie chciał jednak słyszeć, więc wpadała w rujnujące psychikę depresje i niszczący ciało alkoholizm. Nie uratowało jej małżeństwo z wybitnym dramaturgiem Arthurem Millerem, ani liczne kuracje odwykowe. Myślała, że uratuje ją praca i pomyliła się kolejny raz. Zniechęceni jej wieczną niedyspozycją i niepunktualnością reżyserzy nawet nie podejmowali negocjacji. Na to wszystko nałożyło się chorobliwe już poszukiwanie życiowego partnera, które przez węszących sensację obserwatorów głośno nazywane było rozwiązłością. Marylin nie wytrzymała. Do dziś nie wiadomo, czy zmarła z przedawkowania leków uspokajających czy też pomogły jej w odejściu z tego świata amerykańskie służby specjalne, niepokojące się o reputację braci Kennedych; piękna i nieszczęśliwa gwiazda była kochanką Johna. Paradoksalnie jej tragiczna śmierć, w 36. roku życia, przyczyniła się do powstania potężnego mitu Marylin Monroe. Potężnego, ale utrwalającego to, z czym walczyła przez całe życie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji