Artykuły

Inteligencja utraciła poczucie misji

- Pustynią na pewno nie jesteśmy. W porównaniu z innymi miastami Wrocław ma niebywałą siłę odnawiania elit. Natomiast obiektywna ocena sytuacji jest bardzo trudna. Mamy bowiem oficjalne instytucje, które są wizytówką miasta. Wartość oferty każdej z nich jest inna i nie można wydać ogólnego osądu o całości tej oferty. Natomiast jeśli chodzi o teatr, jest źle - mówi prof. Janusz Degler, laureat dorocznej nagrody miesięcznika "Odra".

Adam Domagała, Tomasz Wysocki: Przed Panem laureatami nagrody "Odry" byli m.in. Wisława Szymborska, Stanisław Lem, Czesław Miłosz. Znaleźć się w takim towarzystwie to wielkie wyróżnienie, ale trudno nie zauważyć, że przez ostatnich kilkanaście lat rola "Odry" w życiu społecznym i kulturalnym bardzo się zmieniła. Prof. Janusz Degler [na zdjęciu]: Ta nagroda jest dla mnie najwyższym wyróżnieniem, jakie mnie w życiu spotkało, i jestem z niej bardzo dumny. Podziwiam redakcję "Odry" za to, że nie poszła na kompromisy i utrzymała wysoki poziom pisma. Mniejszy zasięg oddziaływania miesięcznika to konsekwencja degradacji znaczenia polskiej inteligencji jako warstwy społecznej. Inteligencji, czyli kogo? Nauczycieli, lekarzy, inżynierów, artystów... Ale nie tylko wykształcenie decyduje o przynależności do inteligencji. Istotny jest wspólny system wartości. To właśnie dzięki niemu inteligencja pozwoliła przetrwać Polakom najtrudniejsze czasy i uzyskała wysoki prestiż społeczny oraz autorytet. Inteligenci tworzyli wzorce, także jeśli chodzi o styl życia i postawy. Nie bali się mówić o swym powołaniu i wyznawanych ideałach. Dziś mówienie o ideałach jest niestosowne, a inteligencja utraciła poczucie misji.

Wobec - nazwijmy to - nieinteligencji?

- Wobec całego narodu. Zanika postawa życiowa oparta na altruizmie i przekładaniu dobra społecznego nad dobro własne. A także przestrzeganie jasnych zasad postępowania w życiu. "Takie są moje obyczaje" - mówi bohater Żeromskiego i za nim mógł to powtórzyć każdy inteligent. Dzisiaj rolę przewodników społeczeństwa w systemie demokratycznym przejęły partie polityczne. Natomiast degradacja materialna inteligencji osiągnęła zatrważający poziom. Młodzi ludzie decydują się na emigrację, ci zaś, którzy zostają i zarabiają w Polsce duże pieniądze, robiąc praktyczny użytek ze swojej wiedzy i inteligencji, nie zawsze przestrzegają określonych wzorców etycznych. Odrzucają je jako anachroniczne, szkodzące karierze. Nie są świadomi tego, że właśnie te wzorce były pielęgnowane przez poprzednie pokolenia inteligencji.

O jakich wzorcach mówi Pan Profesor?

- Dominantą etyczną w życiu inteligenta powinna być bezinteresowność i działanie na rzecz dobra społecznego, a także etos pracy. Trzeba rzetelnie robić w życiu rzeczy, do których jest się powołanym, nawet jeśli wymaga to pewnych wyrzeczeń i rezygnacji z własnych korzyści...

Ależ Panie Profesorze, z powołania to się zostaje księdzem!

- Nauczycielem, lekarzem... Tak, wiem, że w dzisiejszych czasach taka postawa wymaga nieraz heroizmu i poświęcenia. Ale czy nie ma już u nas Judymów i Siłaczek? Na pewno są. Ponadto chodzi także o kwestię wyborów ideowych.

Inteligentowi na początku XXI wieku przystoi być liberałem? Albo konserwatystą? Albo socjalistą?

- W sprawach ideowych naczelną zasadą powinna być tolerancja.

Czyli - im mniej jestem tolerancyjny, tym mniej przynależę do inteligencji? Co z politykami, których tolerancja na poglądy innych jest bliska zeru?

- Jeśli ktoś nie szanuje cudzych poglądów i zwalcza je za pomocą niegodziwych metod, nie zasługuje na to, aby go uznać za godnego miana polskiego inteligenta.

Skoro mówimy o życiu publicznym - to czy inteligentowi przystoi brać udział w debacie na poziomie lokalnym, angażować się w lokalne, często doraźne spory, zabierać głos w różnych przyziemnych kwestiach?

- Kiedyś polski inteligent uważał to za swój obowiązek. Niestety, coraz częściej obserwujemy wycofywanie się przedstawicieli inteligencji z życia publicznego i niechęć do angażowania się w politykę.

Polacy, jak wiadomo, kochają debatować. I rzadko kiedy z pożytkiem dla kogokolwiek

- Polska tradycja może nie zawiera zbyt wiele krzepiących przykładów, ale w niektórych okresach sztuka dyskusji stała u nas na wysokim poziomie. Teraz zanika. Dla mnie ideałem są dyskusje, które toczą się we wrocławskim Salonie Profesora Dudka. Tam kultywowana jest zasada, że można się pięknie różnić, a jednocześnie ostro spierać.

Tyle że tam członkowie społecznej elity rozmawiają na takim poziomie abstrakcji, że nawet jeśli dochodzą do jakichś wniosków, to i tak nie sposób przełożyć ich na życie codzienne.

- Nie należy wszystkiego mierzyć praktyczną użytecznością. Każde spotkanie w Salonie to nie tylko przyjemnie spędzony wieczór, ale też znakomita szkoła dyskusji, której nam brakuje w życiu publicznym. Owszem, salon jest elitarny i taki powinien pozostać. Ale członkowie tej elity uczestniczą w różnych dziedzinach życia i mogą wzorce z Salonu przenosić w inne miejsca. Poza tym nie byłoby źle, gdyby w głosy, które rozlegają się w takich miejscach jak Salon Profesora Dudka, wsłuchiwali się politycy

A nie wsłuchują się?

- Coraz częściej mam wrażenie, że nie. Na pewno robił to były prezydent Wrocławia Bogdan Zdrojewski. Wiele razy z nim rozmawiałem i miałem poczucie, że traktuje mnie jak partnera, od którego chce się dowiedzieć, czy jego decyzja jest słuszna lub nie. Zdrojewski czuł potrzebę stałych spotkań ze środowiskiem kulturalnym. I chyba dużo z tych naszych dyskusji skorzystał. Dziś nie widzę u decydentów takiej chęci uczenia się i poszerzania swoich kompetencji. Jakby byli przekonani, że wraz z wyborem na stanowisko spływa na nich łaska oświecenia.

Wrocławiem rządzą kulturalni ignoranci?

- Powiem tak: nasze opinie nie zawsze odpowiadają decydentom, którym często chodzi o efekt propagandowy, a nie o mądrą politykę kulturalną. A skuteczna propaganda oznacza sukces wyborczy i dalsze sprawowanie władzy. Dlatego przeważnie przypominają sobie o nas przed wyborami, tworząc komitety i listy poparcia. Dobrze jest mieć na nich znane nazwiska.

Kiedyś władza nie martwiła się, że po wyborach przyjdzie inna ekipa i wszystko zmieni.

- Tak, to umożliwiało konsekwentne, choć "ręczne" sterowanie kulturą. Na stanowiskach trwała masa ludzi niekompetentnych, o których nikt już dzisiaj nie pamięta. Ale też pod ich rządami tworzyli ci, których dokonania przeszły na trwale do historii. Jerzy Grotowski, Henryk Tomaszewski czy Andrzej Markowski mogli swobodnie pracować we Wrocławiu dzięki warunkom stworzonym przez miejscowe władze. Dziś we Wrocławiu trwa karuzela dyrektorów teatrów i filharmonii, a poziom życia kulturalnego wyraźnie się obniża.

A czy nie jest tak, że my tu czekamy na nowego Grotowskiego, a władza desperacko próbuje go znaleźć? Może właśnie tacy ludzie jak Pan powinni pomóc w tych poszukiwaniach?

- Nie ma już takich wielkich indywidualności jak Grotowski czy Tomaszewski. A nawet gdyby się znaleźli, to nie wiem, czy zdołaliby osiągnąć to, co tamci, z powodu zupełnie innych warunków i ograniczeń, nie tylko finansowych, ale i politycznych. Niestety, wiele decyzji personalnych zależy od tego, jaka partia ma przewagę we władzach samorządowych. A kultura to jest sfera wpływów do rozdysponowania. Martwi mnie, że np. Teatr Polski nie ma do tej pory (koniec maja!) nowego dyrektora i jest przedmiotem żartów w całej Polsce. A przecież zawsze był to jeden z najważniejszych teatrów w Polsce. Może trudno znaleźć człowieka, który pozwoli się wpisać w propagandową - czy promocyjną - strategię miasta.

Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz chce, żeby Wrocław stał się kulturalną potęgą w naszym regionie Europy. Hojnie finansuje festiwale muzyczne, teatry niezależne, galerie.

- I bardzo dobrze. Ale w ocenie życia kulturalnego liczy się przede wszystkim to, co się dzieje na co dzień, jaki jest poziom repertuaru teatrów, koncertów, wystaw itd. Dawno nie mieliśmy wydarzeń, które zwróciłyby uwagę opinii w kraju.

Aż tak źle się dzieje we wrocławskiej kulturze?

- Pustynią na pewno nie jesteśmy. W porównaniu z innymi miastami Wrocław ma niebywałą siłę odnawiania elit. Natomiast obiektywna ocena sytuacji jest bardzo trudna. Mamy bowiem oficjalne instytucje - festiwale, galerie, teatry, muzea itp. - które są wizytówką miasta. Wartość oferty każdej z nich jest inna i nie można wydać ogólnego osądu o całości tej oferty. Natomiast jeśli chodzi o teatr, jest źle.

Przecież Teatr Współczesny czy Pieśń Kozła zbierają nagrody na prestiżowych festiwalach, powstają niezależne grupy teatralne.

- Ale "flagową" placówką jest Teatr Polski, który znalazł się na dnie i trzeba będzie wielkiej pracy, aby go z tej zapaści wydobyć.

Na pewno musi cieszyć prężna działalność grup niezależnych. Ale niepokoi mnie to, że nastąpił wyraźny podział w naszym życiu kulturalnym. Działalność oficjalnych instytucji nie interesuje młodzieży, co może świadczyć o tym, że twórców tam pracujących nie obchodzą sprawy młodego pokolenia i że nie potrafią mu nic ważnego zaproponować. Z drugiej strony, niezależni twórcy często ulegają pokusie finansowej stabilizacji i godzą się na jakieś formy instytucjonalizacji swojej działalności. Oznacza to jednak ryzyko utraty tego, co stanowi o ich sile: pełnej niezależności. Mimo woli mogą stać się instrumentem w politycznej rozgrywce. Pieniądze zawsze niosą takie niebezpieczeństwo.

Nie brakuje głosów, że wrocławską kulturą rządzi układ towarzysko-polityczny, który na lewo i prawo rozdaje pieniądze, pomijając tych, którym dotacje naprawdę się należą. Co więcej, zwolennikiem tego poglądu jest np. redaktor naczelny "Odry" Mieczysław Orski.

- Zdrową zasadą demokracji jest systematyczna wymiana rządzących w wyniku wyborów. Natomiast na pewno byłoby dobrze, aby kryteria przyznawania dotacji były przejrzyste i nie zależały tylko od decyzji jednego urzędnika. Każda taka decyzja powinna być merytorycznie uzasadniona.

Jeśli ktoś poczuje się poszkodowany, to - niezależne od powodów - będzie tworzył teorie o układzie, spiskach.

- Mądra władza nie powinna dopuszczać do takich sytuacji. Jawność i możliwość dyskusji zmieniłyby opinie o funkcjonowaniu układu.

Biorąc pod uwagę skalę Wrocławia, utonęlibyśmy w dyskusjach.

- Wszystko zależy od poziomu takich dyskusji. Odrębnym problemem jest "imperialna" polityka Wrocławia, która może doprowadzić do degradacji kulturalnej regionu. Prosty przykład: zabraliśmy Port Literacki z Legnicy. Tam była to niezwykle ważna, prestiżowa impreza, a we Wrocławiu ginie wśród wielu innych. To jest przykład myślenia egoistycznego. Znaczenie stolicy zależy także od tego, co się dzieje w ośrodkach regionalnych. Zgłosiłem kiedyś pomysł, żeby każdego roku stolicą kulturalną Dolnego Śląska ogłaszać inne miasto. Ale nie zostałem wysłuchany. Dbanie o rozwój regionu powinno być wspólnym obowiązkiem.

* Prof. Janusz Degler - teatrolog, znawca i wydawca dzieł Stanisława Ignacego Witkiewicza, laureat tegorocznej nagrody miesięcznika "Odra".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji