Artykuły

Powrót przedniej straży

Cricot to dynamizm, lekkość, wspólna zabawa. Czyli elementy rzadko spotykane w naszej kulturze. W swych największych dziełach samotniczej, poważnej, ciężkiej i smutnej - pisze Dariusz Kosiński w Tygodniku Powszechnym.

"Cricot idzie!" - to tytuł wystawy, którą oglądać można w krakowskiej Cricotece. Jest wzorowany na sienkiewiczowskim ostrzeżeniu ("Jarema idzie!"), w którym brzmiał podziw i strach wobec tego, co nadchodzi. Przejęty przez awangardowe środowisko rozbawionych artystów stał się okrzykiem nadziei i radości.

Z cienia

Celem jest przypomnienie teatru Cricot, o którym dziś, z "winy" Tadeusza Kantora, trzeba mówić "pierwszy" i zaraz dodawać, że nie miał z twórcą "Umarłej klasy" nic wspólnego. Założony w Krakowie w roku 1933 przez grono plastyków związanych z Komitetem Paryskim, a dowodzonych przez Józefa Jaremę, był - co lubi podkreślać kuratorka wystawy Karolina Czerska - najdłużej działającym polskim teatrem eksperymentalnym dwudziestolecia międzywojennego.

Długo znany głównie historykom teatru, funkcjonował jako coś w rodzaju mglistej legendy - zjawisko, o którym wiadomo, że było ważne, ale nie do końca wiadomo dlaczego. Znaczenie Cricotu fundowane było przede wszystkim poprzez nazwę zespołu założonego w 1955 r. przez współtworzącą pierwszy Cricot Marię Jaremiankę i Tadeusza Kantora. Ten Cricot 2, czyli następca przedwojennego teatru plastyków, stał się po kilku latach przede wszystkim, a później już wyłącznie, teatrem Kantora. Gest kontynuacji, wykonany przez przyjęcie historycznej nazwy, okazał się gestem wymazania. Kantor wprawdzie wielokrotnie mówił o znaczeniu rodzeństwa Jaremów i całego środowiska Grupy Krakowskiej dla jego twórczości, ale siła jego kreacji, osobowości i dokonań nieuchronnie zepchnęła pierwszy Cricot w cień. Tym ważniejsze wydaje się, że to właśnie Ośrodek Dokumentacji Sztuki Tadeusza Kantora zorganizował tę wystawę w jego muzeum, doprowadzając do tego, że z historycznej mgły wynurzyć się wreszcie mogły kolory i kształty Cricotowych fantazji.

A są one doprawdy niezwykłe. Wchodzących na wystawę wita powiększony projekt jednego z kostiumów Henryka Wicińskiego do "Mątwy" Stanisława Ignacego Witkiewicza, wystawionej w 1933 r. - niesamowita figura zbudowana z ludzkiego ciała i krzyża, który śmiałością i precyzją także dziś wywołuje wielkie wrażenie, nawet jeśli na pierwszy rzut oka może wyglądać jak któryś z późniejszych o 30 lat bioobiektów Kantora. A to zaledwie początek - za nim i wokół wiszą wielokolorowe ślady i odpryski niezwykłych kreacji, o których można by powiedzieć, że są typowymi przykładami utopijnych awangardowych fantazji, gdyby nie to, że Cricot albo je realizował, albo dawał artystom mocne podstawy do wiary w ich urzeczywistnienie w niedalekiej przyszłości.

Konstelacja Cricot

Od razu muszę uprzedzić, że zwiedzanie "Cricot idzie!" wymaga uwagi i cierpliwości. Przyznaję, że nie jestem do końca pewien, czy ta niewielka, ale bardzo "gęsta" ekspozycja przemówi w pełni do mniej lub bardziej przypadkowych zwiedzających, niekoniecznie wiedzących cokolwiek o teatrze Jaremy i przyjaciół. Wyobrażam sobie zwłaszcza trudności, jakie mogą mieć w skupieniu się na niej turyści biegający po Krakowie od atrakcji do atrakcji, którzy do Cricoteki wybiorą się głównie dla Kantora. Sam jednak mam doświadczenia zupełnie przypadkowo zwiedzanych wystaw, które otwierały przede mną niespodziewanie nieznane światy artystyczne. Więc może i to się komuś zdarzy, choć wystawa przygotowana przez Karolinę Czerską nie ma jakichś oczywistych "atraktorów", a to, co na niej najciekawsze i najlepsze, to drobne rysunki, niewielkie akwarele czy tempery na papierze albo wręcz zdjęcia. Historia sprawiła, że z kilkuletniej pracy Cricotu i jego twórców pozostało niewiele bardzo rozproszonych śladów. Jest wielką zasługą kuratoria, że tak wiele z nich udało się zgromadzić w jednym miejscu, dzięki czemu tworzy się z nich wielokolorowa mozaika, paradoksalnie pozwalająca lepiej dostrzec swoiste jakości i niezwykłość poszczególnych jej elementów.

Cricot zawdzięczał bowiem swoją siłę konstelacji, która się wokół niego wytworzyła. Był kreacją grupy ludzi o niezwykłych talentach i osobowościach, którzy w sposób dość niespodziewany, powróciwszy na początku lat 30. z Paryża do znów sennego i mieszczańsko-prowincjonalnego Krakowa, zdawali się rozpoczynać kolejną erę jego przebudzenia, jakąś "jeszcze Młodszą Polskę". Siły twórcze wybitnych artystów - Jaremy, jego siostry, Henryka Wicińskiego, Zygmunta Waliszewskiego, Zbigniewa Pronaszki, Tadeusza Piotra Potworowskiego, Jacka Pugeta, Tadeusza Cybulskiego - były wzmacniane i dynamizowane poprzez oddziaływanie wzajemne i wpływ środowiska, jakie się wokół nich wytworzyło. Cricot był pod tym względem jedynym obok - stosunkowo słabej - działalności polskich futurystów ruchem awangardowym o charakterze twórczego wiru: zbiorowej, niemal ekstatycznej kreacji przebiegającej i wyglądającej jak towarzyska zabawa. Myślę, że to właśnie dzięki lekkości, którą ta zabawowa atmosfera zapewniała, możliwe były te ekplozje barwnych fantazji, których ślady (niekiedy niestety tylko czarno-białe) możemy oglądać na wystawie.

Dynamizm, lekkość, wspólna zabawa i barwność Cricotowych przedstawień (nie tylko teatralnych) to elementy rzadko spotykane w naszej kulturze. Jest ona w swych największych kreacjach samotnicza, poważna, ciężka i smutna. Wyżej od zabawy ceni rytuał, mit, ofiarę lub protest. Nadużywa dużych liter, wielkich figur. Cricot teatralny dobrze zobaczyć na tle teatru monumentalnego Leona Schillera i Andrzeja Pronaszki (artystów też przecież związanych z awangardą). Po jednej stronie ogromne przestrzenie sceniczne wypełnione syntetycznymi konstrukcjami zdominowanymi przez linie proste i sprowadzonymi do mocnych znaków utrzymanych w ciemnych barwach, po drugiej - eksplozja kolorów i hybrydycznych kształtów, nachodzące na siebie i przecinające się w pozornym chaosie płaszczyzny, krzywizny i poziomy scen. Żeby było zabawniej i dziwniej - i w jednym, i w drugim przypadku mówi się o konstruktywizmie. Tylko że konstruktywizm Pronaszki został sprasowany ogromem narodowych mitów, a konstruktywizm Wicińskiego wydaje się igrać z wielością płaszczyzn i elementów, które stają dęba i tańczą jak cyrkowe konie.

Podobno kiedy Józef Jarema po raz pierwszy obejrzał "Kurkę wodną" Cricotu 2, miał z rozczarowaniem pytać: "Coście tacy bidni, tacy smutni?". Pytanie warto powtórzyć i zadać nie tylko zespołowi Tadeusza Kantora.

Inne sceny

Polska awangarda artystyczna dwudziestolecia międzywojennego co jakiś czas przyciąga na nowo uwagę, na nowo jest - w różnych swoich przejawach i aspektach - odkrywana, a z odkryć tych wynikają czasem przedziwne rezultaty. Historia inspiracji w sztuce nie jest - jak czasem myślą naiwni komparatyści - historią analogii i kontynuacji. Częściej chyba dochodzi w niej do przejęć, przekrętów i przeinaczeń, gdy pod hasłami nawiązywania do poprzedników rozwija się własną pracę, z poprzednikami mającą niewiele lub nic wspólnego. Tak było z oboma Cricotami, tak z fascynacją malarstwem, teatrem i osobowością Witkacego, tak z "kontynuacjami" Grotowskiego.

W roku ubiegłym doszło w Polsce do kolejnego "przekrętu" - na skutek jakichś niezwykłych zawirowań konserwatywny prezydent Andrzej Duda, odwołujący się nieustannie do tradycji i sprawiający wrażenie zapalonego czytelnika Sienkiewicza, został patronem Roku Awangardy. Ogłoszono go w jej ustanowione jakoś tam przez znawców "stulecie", które rzecz jasna wpisano w stulecie odzyskania niepodległości przez Polskę. Awangarda artystyczna, przednia straż rewolucyjnej, antytradycyjnej sztuki przyszłości, stała się oto forpocztą propaństwowych ceremonii umacniających najbardziej tradycyjne, sienkiewiczowsko-sanacyjne hierarchie i zachowania. Przy różnych okazjach przypominano wprawdzie, że tworzyli ją głównie lewacy, jeśli nie wręcz komuniści. Stawiano także tezy, że to, co w działalności awangardowej najważniejsze: radykalna zmiana świata - stanowi cel zasadniczo wrogi organizatorom i patronom Roku Awangardy. Niemniej jednak nie przeszkadzało to w jego celebrowaniu, które politycznie większego znaczenia nie miało, przyniosło za to kilka niezwykle ciekawych wydarzeń, przede wszystkim wystaw (tu prym wiodło Muzeum Sztuki w Łodzi).

Przyniosło też pewien kłopot, który może najbardziej jednoznacznie wystawił Grzegorz Laszuk w autorskim przedstawieniu "Siedem pieśni o awangardzie", wyprodukowanym przez Komunę//Warszawa i Instytut Teatralny. Rozpoczyna je parodystyczny sen, w którym do lewicowego i opozycyjnego artysty dzwoni prezydent Duda, by namawiać go na zrobienie przedstawienia o awangardzie. Sytuacja absurdalna, budząca sprzeciw i chęć wyśmiania. Ale przedstawienie jednak powstaje i mimo całej ujawnianej w nim świadomości, jak nieskuteczny był awangardowy zryw, jak oderwane od realiów jej postulaty i jak szybko i boleśnie zatrzymany jej pęd, kończy się apoteozą postawy awangardowej jako postawy nieskrępowanego myślenia o przyszłości, która może ochronić - jeśli nie świat, to przynajmniej nas - od upiornie zmonumentalizowanego powrotu przeszłości.

Krakowska wystawa też jest w jakiejś mierze powrotem do przeszłości, ale takiej, która w swoim rozproszeniu, mnogości i różnorodności, dynamice i jaskrawości barw wydaje się czekającą wciąż na wykorzystanie alternatywą. Choć Cricot wraca, to jednak - idzie!

***

CRICOT IDZIE!, Cricoteka, kurator Karolina Czerska, wystawa otwarta w dniach 12 maja - 19 sierpnia 2018

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji