Artykuły

Skąd my to wszystko znamy?

Uprzedzam Państwa: będzie to recenzja gorzka, smętna i polemiczna. Polemiczna, bo właśnie zapoznałem się z opinią o spektaklu "Glembajów" Szanownego Kolegi, jak mówią w sądach, z "Dziennika Łódzkiego". Jestem w sytuacji doskonale odpowiadającej memu temperamentowi, jako że: 1) mogę przekomarzać się z M. Jagoszewskim i 2) widziałem belgradzkie przedstawienie w obróbce inscenizacyjno-reżyserskiej naszego gościa z Jugosławii, co w najgorszym razie daje mi dodatkową satysfakcję.

Pierwszy grymas dedykuję arcypolskim uprzejmisiom i pochlebcom, którzy z okazji obcych nazwisk lubią wykrzykiwać w superlatywach - najświetniejszy, najwybitniejszy... Jeśli te słóweczka mają legitymować grzeczność, no to, przepraszam bardzo - wolę już być źle wychowanym. Oświadczam, że pomysł wystawienia na deskach Teatru Nowego tej zdialogizowanej sagi rodu Glembajów uważam za lekkomyślny i niefortunny. Oczywiście, zgłaszanie takiej pretensji po premierze jest przysłowiową musztardą po obiedzie lub wyważaniem otwartych drzwi - jak kto woli. Być może zresztą, dyrektor Dejmek musiał po prostu uszanować życzenie Bojana Stupicy. Skoro tak, to już zamykam buzię. Powiem tylko jeszcze, że wydaje mi się, iż można było sięgnąć Po ciekawsze pozycje współczesnego dramatu jugosłowiańskiego. Myślę choćby o dwóch sztukach: o "Kramie snów" Mariana Matkowicia i "Domu ciszy" Jowana Cirilowa. Spieram się o wybór dlatego, że sztuka Krleży zdecydowanie zbacza z toru Teatru Nowego, łamie jego konsekwentną filozofię; z Teatru Nowego wychodzi się zawsze z jakimś mocnym przeżyciem i z niepokojącą sugestią. Opuszczasz salę, ale coś wwierca się, drąży, szokuje. Odkrywasz jakiś nowy kształt świata i układ stosunków ludzkich albo smakujesz wrzącą poezję. Nie jestem zwolennikiem czystej funkcji poznawczej teatru, ale zawsze będę bronił sztuki ćwiczącej myślenie. Jakież to nowe prawdy o życiu i ludziach oferują postacie ze sztuki pisarza jugosłowiańskiego? Przecież o upadku i degeneracji społeczeństwa kapitalistycznego napisano mnóstwo tomów, a spostrzeżenia monsieur Balzaca rozpisano później na tysiące ról i sytuacji powieściowo-teatralnych. Ileż kapitalnych ujęć dostało się do naszej literatury! Trzeba natomiast wyraźnie podkreślić. iż "Glembajowie" na gruncie literatury jugosłowiańskiej są pozycją rzeczywiście odkrywczą i w jej ramach zasługują niewątpliwie na miano nowatorskiej analizy społecznej. M. Jagoszewski bystro zauważył, że "autor... z drapieżną pasją demaskuje sam mechanizm kapitalizmu i obnaża działające w nim sprężynki - ludzi". Pozwolę sobie zapytać - i co z tego, proszę Pana? Przecież powtarza się tu słynna zabawa jegomościa Jowialskiego, ale ten przynajmniej umiał się śmiać. Uderza mnie w tej sztuce jakiś niesamowity i okrutny stosunek pisarza do własnych bohaterów: żaden z nich nie potrafi się beztrosko uśmiechnąć. I tylko jeden jedyny raz szef Banku Glembay mówi z wdzięcznością o żonie, dziękując jej za umiejętność korzystania z życia, Ale ta kwestia ginie jak kwiat w cuchnącym klimacie domu. Mimo to - co uważam za sukces spektaklu - w interpretacji aktorskiej postacie Krleży jakoś podnoszą się moralnie, że tak powiem, humanizują się. oczywiście na płaszczyźnie wyznaczonej przez autora, i w konsekwencji żadna z nich jakoś nie wywołują odrazy. Czy to aby nie dlatego, że mamy świadomość popełniania gorszych łajdactw na tym najlepszym ze światów?

Jeśli chodzi o strukturę dramatyczną sztukę Krleży można potraktować jako rodzaj dynamiczny dawnej tragedii mieszczańskiej (między innymi zachowanie trzech klasycznych jedności) i udramatyzowanej kroniki znanej niegdyś pod nazwa "Lesedramat". Dramaturgia Krleży przywodzi na pamięć kobylaste księgi dialogów Adolfa Nowaczyńskiego. Obaj sztukę gadulstwa podnieśli do takiej maestrii, że trudno byłoby z nimi konkurować. Wydaje mi się. że Bojan Stupica zbyt wysoko oszacował wytrzymałość naszego widza; mamy tu chyba do czynienia z przesadnym filologicznym sentymentem do tekstu. Obecna wersja została już dostosowana do czasu normalnego spektaklu, niemniej trzeba Dy raz jeszcze zaprosić nożyczki do twórczego współdziałania. Jako źle wychowany człowiek, zaproponowałbym także usunąć rolę młodszego syna Glembajów. Skoro jednak to odrosłe chłopie ma pozostać na scenie, niechże przestanie się umizgiwać do mamy (I akt), bo gotowi jesteśmy pomyśleć, iż kazirodztwo nie było obce zagrzebskiej plutokracji.

Cała koncepcja spektaklu jest dość wierną kopią belgradzkiego pierwowzoru, zarówno w plusach jak i w minusach. Między innymi reżyser, raczej na nieszczęście, przeniósł z małymi modyfikacjami swoje rozwiązanie plastyczne, zresztą nawet harmonizujące z "fetorkiem" miejsca akcji. Oczekiwałem, że Bojan Stupica pokaże nam w Łodzi z gruntu nowe spojrzenie na sztukę. Niestety, zobaczyliśmy smutny egzemplarz werystycznej scenografii, moim zdaniem, najsłabszej strony jugosłowiańskiego teatru. Natomiast trzeba pochwalić sprawne zmontowanie sytuacji, unikanie, ekspresjonistycznych pedałów i czystą, choć monotonną tonację przedstawienia. W ten sposób reżyser usunął z pola widzenia te monstrualne momenty, które przejął Krieża z modernistycznej poetyki Skandynawów, a takie nie pozwolił wygrywać aktorom utajonych kompleksów' i patologicznych nastrojów'. Nawiasem mówiąc, trudno tu o coś innego, skoro rozwój fabuły, umiejętnie eksponowany przez reżysera biegnie do jednej konkluzji: kompromitacji bohaterów i środowiska.

Pomijając tu pewne usterki tekstowe i niedogranie aktorów całość toczy się dość sprawnie. Bohaterami spektaklu są niewątpliwie M. Voit (Dr fil. Leone) i W. Mazurkiewicz (Baronowa Castelli). Leone wysuwa się na czoło .jako namiętny komentator i oskarżyciel, Baronowa zaś jako obiekt i ilustracja autorskiego założenia. Voit rozegrał inaczej swoją biografię sceniczną niż jego belgradzki kolega. Tamten był na przemian szyderczy i cyniczny, jego wiedza o Glembajach stała się świetną okazją do wygłoszenia eleganckich i o-strych inwektyw, po prostu - bawił się tym ponurym ciągiem zdarzeń. Voit me intelektualizuje z pozycji obserwatora. Jego cynizm jest pogłębiony o inne tony, jest ponadto wykładnikiem faktycznego zaangażowania się w sprawy tego domu. Potrafi się oburzać i cierpieć, stać go na miłość i współczucie, szuka prawdy nie dla efektownego aforyzmu, lecz w celu oczyszczenia siebie i innych. Jego filozofia epikurejczyka ostatecznie załamuje się w chwili zbrodni. Tak przynajmniej wolno nam się domyślać. (Niepotrzebnie - zauważmy na marginesie - kamerdyner melduje widzom o śmierci Baronowej. Przecież wystarczy tu krzyk. A S. Skolimowski oznajmia to tak uroczo, że ludziska wyją ze śmiechu).

Mając w oczach belgradzką Baronową bałem się finału W. Mazurkiewicz. Myślę, że aktorka pamiętała o jednym. Zagłuszyć w sobie dawne pochodzenie, maniery i strach przed zdemaskowaniem. Ujęcie swej roli wyprowadziła prawdopodobnie z tych zdań, kiedy wypowiada pochwałę zmysłów i w ten sposób rehabilituje słabość i wielkość kobiety. Rozwydrzona ladacznica załapałaby wprawdzie u nas większe brawa, ale tym nie należy się martwić. Dystynkcja i kultura sceniczna W. Mazurkiewicz nadały tej roli przedziwny blask i sugestywność, jej kobiecość osiągnęła to natężenie, kiedy surowość świętoszka spuszcza karzący wzrok i każe wszystko wybaczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji