Artykuły

Jan Peszek: Życie jest jak przeciąg

Ma niesamowitą charyzmę, genialne role na koncie, profesurę i miano mistrza. Praca nakręca go jak ruletka hazardzistę. Ale ponad wszystko kocha życie. Żartuje, że razem z żoną Teresą mają... 150 lat, ale trzymają się wyśmienicie. Wciąż ma niespożytą energię, siłę i wyobraźnię. I zabawne rytuały. Nigdzie nie rusza się bez starego misia córki Marysi, macha do portretów swoich przodków i... kumpluje się ze zmarłymi.

Film "Juliusz" w reżyserii Aleksandra Pietrzaka otwiera dialog syna z ojcem - w tej roli Pan, który właśnie przeżył drugi zawał. "Jak się nie zmienisz, to umrzesz", mówi syn i ma na myśli ojca pijaństwo oraz frywolny seks uprawiany z licznymi kochankami. A Pana bohater odpowiada: "Jak się zmienię, to umrę".

- I ta wypowiedź jest mi bezwzględnie bliska. Wiele razy grałem takich straceńców psychicznych, którzy przechodzą przez życie va banque. Mam to od dziecka - nie chcę stracić ani sekundy, ponieważ ono jest najwyższą wartością. Taka prosta filozofia wyniesiona z domów rodzinnych, od dziadków poczynając po dom rodziców, gdzie nigdy, mimo silnego katolickiego wzorca, nie obowiązywało hasło memento mori, tylko memento vivere.

I dlatego jedno z najważniejszych zdań w życiu usłyszał Pan od swojej babci.

- Tak, Stefanii Krakowskiej, mamy mojej mamy. Odprowadzałem ją na stację kolejową w Andrychowie, jechała pociągiem, wciąż mam w głowie ten obraz: piękna, z burzą siwych włosów, zawsze wspaniale ułożonych, otworzyła okno, wychyliła się, pociąg ruszył, wiatr zaczął rozdmuchiwać tę siwą czuprynę, a ona krzyknęła z niewiadomych powodów zupełnie: "Janeczku, pamiętaj, życie jest piękne i krótkie jak przeciąg". Zatrzasnęła okno i zniknęła. Parę dni potem umarła, zostawiła mnie z tym testamentem.

- Pewnie dlatego, kiedy Pana filmowy syn mówi: "Zawsze chodził swoimi drogami. Kochał życie i potrafił się nim dzielić ze wszystkimi", miałam wrażenie, że to o Panu. O Janie Peszku.

- Życie dostarcza mnóstwa ciekawych motywów, przeżyć, niektóre mają czas sekundy, tylko ludzie nie umieją tego dostrzec. Przejmują się za bardzo rzeczami, które powodują coraz częstsze depresje. Lubimy cierpieć, taka polska specjalność. Mam bezwzględne poczucie chwilowości życia. Fakt, że umrzemy, to nic nowego. Chodzi tylko o to, czy świadomość śmierci nam zbyt często towarzyszy, czy rzadko. Do dziś nie wiem, dlaczego mój pięcioletni syn nagle w Łodzi, w jakimś koszmarnym bloku, siedząc o trzeciej nad ranem na sedesie, płacze i ten płacz mnie budzi. Przychodzę, a to małe dziecko pyta: "Czy muszę umrzeć?". Natychmiast skaczę na równe nogi: co się dzieje, skąd mu takie myśli w środku nocy przyszły do głowy? Może to jest immanentna cecha człowieka, który co jakiś czas drży wobec śmierci.

Pana bohater prowadzi hulaszczy tryb życia, bo przed laty umarła jego ukochana żona. Im się nie udało. Panu i żonie Teresie - tak.

- Jestem przypadkiem dziwnym w kontekście pewnych przyzwyczajeń środowiskowych. W przyszłym roku mija pół wieku od momentu zawarcia naszego aktu małżeńskiego. Ale nie wiem, czy to jest potrzebne. Obserwuję zarówno małżeństwo syna, jak i niemałżeństwo córki. I ten konkubinat córki trwa ćwierć wieku. Oni są szczęśliwie zakochani, nie zdradzają siebie, są wzorcem, można by powiedzieć, modelowego chrześcijańskiego małżeństwa, nie mając papieru z pieczątką i nie zamierzając mieć.

Zdarzyła się Panu kiedyś zmiana, która wywróciła życie rodziny do góry nogami?

- O, tak. I kiedy z perspektywy czasu patrzę na ten wstrząs, o który pani pyta, czasami myślę, że to była moja ukarana pycha. We Wrocławiu, gdzie żyliśmy dziewięć lat, mimo komuny w błogostanie, w luksusowym mieszkaniu, cudownym otoczeniu willowej poniemieckiej dzielnicy z kortami, z przedszkolem w języku angielskim, w 1973 roku proszę pamiętać. Idealnie ułożona tak zwana "kariera, jak na tamte czasy nieźle zarabiałem. Spotykałem się z wybitnymi artystami. I nagle otrzymuję propozycję przejścia do innego miasta. Publiczność pisze: "Pan nie ma prawa od nas odchodzić", ale ja oczywiście myślę: Nowe wyzwanie, nowy dyrektor. Wspaniale! Po czym przyjeżdżam do tego miasta, które jest straszne. To jest Łódź. To jest ulica Traktorowa, Bałuty, blokowisko. Mieszkanko o wiele mniejsze wisi nad śmietnikiem z kubłami asenizacyjnymi, które śmierdzą, bez przerwy są otwarte i pełne szczurów.

Między rajem a piekłem.

- Otóż to! Żona staje na środku tej klitki i nagle z któregoś piętra lecą pomyje, stare pasztetówki czy coś podobnego... Ona stoi i płacze, nie do utulenia. To był pierwszy sygnał tej zmiany. Po czym ja dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem czekam, aż się coś zmieni. Ale ten ktoś, kto mnie zaprosił, nie chcę mówić z nazwiska, bo już dawno nie żyje, nie daje mi nic do zagrania. A ja nie należę do osób, które merdają ogonkiem, które się przymilają, które dbają o własne interesy. Być może to jest przejaw pychy albo edukacji, nie wiem. Dobrze mi z tym i nigdy się nie zmienię. I przez cztery lata jestem w rosnącej depresji, w pejzażu Bałut, schyłku Gierka, gdzie tłum pędzi do mięsnego, bo rzucili pomarańcze, absurd za absurdem. Wpadam w skrajny alkoholizm, dzieci małe, koszmar. Mamy jedyną, cudowną nianię ze wsi, prostą kobietę. Żona z żelaza, naprawdę, i to dzięki niej i tej niani przeżyliśmy groźbę rozwodu, rozejścia się, bo to nie było dla mnie do udźwignięcia psychicznego.

Ale znalazł Pan siłę, żeby w końcu podjąć jedyną sensowną decyzję i odejść.

- Rozstałem się z tym człowiekiem drastycznie i potem poszedłem do drugiego teatru, im. Jaracza, gdzie wysypał się wór obfitości. Rola za rolą. W ciągu dwóch lat zagrałem role, których aktor nie gra przez dziesięć. Zacząłem grać w telewizji, dostałem nagrody na festiwalach teatralnych. Nagle pan Bardini wydzwania do mojej żony: "Gdzie pani go trzymała, takiego kogoś?". A ja byłem normalnym człowiekiem wcześniej, zadowolonym z pracy, nie musiałem wcale mieć w warszawskiej prasie recenzji.

Wyniósł Pan z tego doświadczenia jakąś lekcję?

- O, tak! Cztery lata żyłem w otchłani, w czarnej dziurze i ten człowiek, który mnie tam zaprosił, dał mi jedną bezcenną rzecz dla mojego charakteru: skórę nosorożca. Zrozumiałem, że przeszedłem piekło, które dało mi nieprawdopodobną odporność. Żadne ciosy, z których głównie składa się życie naszego środowiska, żadne rzeczy, które miałyby mnie rzekomo kompromitować, nie są w stanie mnie złamać. Otrzymałem silny róg i kuloodporną skórę. Dzięki temu trwam w optymizmie i jestem tolerancyjny dla wrogów.

Urodził się Pan pod koniec wojny. W archiwum przechowuje Pan zdjęcie ojca, który w obozowym pasiaku trzyma dwumiesięcznego synka nad głową w geście triumfu.

- To był obóz jeniecki w Królewcu. Kwiecień, tuż przed końcem wojny, ja się urodziłem w lutym, ojciec zarośnięty, z dużym numerem wymalowanym na pasiaku, bo więźniowie obozów jenieckich nie mieli tatuaży jak więźniowie obozów koncentracyjnych. Po latach moja żona zauważyła, że jeniecki numer ojca to data moich urodzin. Nie pamiętam - 440213 czy 130244, czyli rok 44, miesiąc luty i 13 dzień. Niezwykła historia.

Co Pan odziedziczył po rodzicach?

- Po matce na pewno temperament i umiłowanie życia. Urodziła nas sześcioro. Była niespełnioną, o czym nie wiedziała, śpiewaczką operową, miała nieprawdopodobną siłę witalną. A po ojcu najprawdopodobniej odziedziczyłem wszystkie mroki, które mimo wszystko mam, bo przecież człowiek nie jest tylko aniołem. Jestem typem samotnika, ale szalenie optymistycznego. Poza tym do końca życia będę mu wdzięczny za to, że bardzo szybko, przez ekstremalny charakter jego ortodoksyjnego katolicyzmu, ten katolicyzm ze mnie wyplenił. Jemu to zawdzięczam. Ojciec był mroczny. Przywiózł ze sobą traumę rodzinną, związaną podejrzewam z rzezią na Wołyniu, bo rodzina ojca jest stamtąd. Kiedy uciekli, ostrzeżeni przez sąsiadów, zostawili swoją matkę, babkę Weronikę, bo nie chciała wyjechać. Ona jedyna została, najprawdopodobniej spłonęła w swoim domu. Kiedy ojciec umarł, zrozumiałem, że już niczego nie naprawię w relacjach z nim.

A chciał Pan coś naprawić?

- Parę rzeczy. Pamiętam, jak przyjechałem do niego z tej nieszczęsnej Łodzi, spędziliśmy razem Wigilię Bożego Narodzenia, ojciec był bardzo wesoły i następnego dnia po świętach umarł. Natychmiast z powrotem wsiedliśmy z Teresą do malucha i w tę zimę stulecia wróciliśmy do Andrychowa. Nie byłem w stanie wejść do mieszkania, gdzie leżał tato, nie mogli mnie odczepić od rynny, która była zamarznięta, cała oblepiona lodem, ja się jej chwyciłem i nie chciałem puścić. Wiedziałem, że tyle trzeba było jeszcze wyjaśnić i ja się ciągle z tym nosiłem, ale tego nie zrobiłem. Zapamiętałem to, że nie należy czekać, jeżeli się coś nosi wobec bliskiej osoby, zresztą nie tylko bliskiej. Wszystko trzeba od razu wyjaśnić.

W dzieciństwie poznał Pan Tereskę, swoją przyszłą żonę.

- Nasze domy się znały. Ojciec Teresy był pacjentem mojego ojca, który był dentystą. Moja mama wysyłała mnie, jako małe dziecko, do pani Zofii, matki Teresy, po sztamowe róże. Mieszkali w pięknej modrzewiowej willi, a obok mieli duże ogrodnictwo, do dziś pamiętam zapach herbacianych róż, które ścięte po południu czekały w wiadrze, w chłodnym zachowanku. Przy okazji jednej z takich wizyt, ściskając te róże na schodkach, oświadczyłem pani Zofii - dokładnie mi to zdanie zacytowano, ponieważ zostało zapisane na kartce przez panią Zofię i włożone do szafy, między pościel - "że ze wszystkich dziewcząt w przedszkolu najbardziej odpowiada mi Teresa i ja się z nią ożenię". Miałem wtedy sześć lat i dorosłym trudno było pojąć...

...skąd u brzdąca taka poważna, konstrukcja stylistyczna.

- Nie powiedziałem, że Tereska mi się podoba albo że ją kocham, tylko: "odpowiada mi". Myślę, że to "odpowiada mi" było zapowiedzią jakiegoś nienormalnego przetrwania tego związku. Razem mamy prawie 150 lat, ale trzymamy się bardzo dzielnie. Są takie trafy w życiu. Ja w nie wierzę. Nie jestem jakimś specjalnym... no, może fetyszystą trochę jestem, przyzwyczajam się do pewnych przedmiotów, które pielęgnuję i w których moc wierzę. To są bardzo osobiste rzeczy, które tak naprawdę tak zwanego prawdziwego mężczyznę zawsze kompromitują. Bo prawdziwy mężczyzna nie jeździ z małym misiem. I jak nie weźmie go ze sobą, a jeździ dużo, to wraca po niego (śmiech). Ale w życiu czegoś trzeba się trzymać.

To miś Błażeja czy Marysi?

- Marysi. Błażej by mnie wyśmiał, choć teraz może by się wzruszył. A Maria jakoś niespecjalnie - mam wrażenie - na to reaguje, ale zawsze, kiedy mnie odwiedza w hotelu czy gdzie tam się spotykamy, to patrzy, czy miś jest. Misiek ma tę cechę, że zakłada nogę na nogę i zawsze, jak jest przy łóżku, musi siedzieć wewnętrzną stroną do mnie, taki nawyk z aktorstwa. Na scenie noga musi być otwarta w stosunku do publiczności, bo jak jest zamknięta, to znaczy, że podświadomie odcinam się od widzów. To są takie XIX-wieczne prawa, które respektuję.

Podobno respektuje Pan też różne rytuały?

- Rytuały są bardzo ważne. Dają życiu smaku.

- Pytam, bo wiem, że ma Pan ich kilka... Na przykład macha Pan do portretu swoich przodków. Ciekawa jestem, kto konkretnie jest na tych zdjęciach?

- W Warszawie, w Parku Łazienkowskim, do którego lubię chodzić, stoi rzeźba współczesnej greckiej artystki przedstawiająca mityczny Omfalos, który według wierzeń stanowił "pępek" świata. Cała pokryta jest sentencjami mędrców greckich, gdzie między innymi wyczytałem: "Nie rób krzywdy zmarłym". Nie wiem, co konkretnie miał na myśli ten mędrzec, ale pomyślałem sobie, że ja jestem w bardzo dobrych stosunkach z duchami i ze zmarłymi. Nasza synowa na początku śmiała się, że nasz salon to Wawel, bo stoją tam potężne antyki, a wśród nich cmentarzyk. I tam właśnie wiszą nasi zmarli, to są portrety w sepii. Dwa pierwsze to dagerotypy. Te, o które pani pyta, są portretami mojej prababki i pradziadka. Prababka nazywała się Michalina von Kobliński, była z ziemian pomorskich, a dziadek był normalnym dziadkiem - Franciszek Dembowski, wąsiasty. Oni dali początek pierwszej wielkiej emigracji do Ameryki w naszej rodzinie. Zresztą przodków mojej żony, Kolców, też odkryliśmy w spisie pod Statuą Wolności. Potem "wiszą" dziadkowie, rodzice matki, moi rodzice, rodzice Teresy plus macocha Teresy, wspaniała kobieta, Waleria.

I Pan do nich wszystkich...

- ...rano i wieczór po prostu macham. Moja żona czasami przechodzi obok, patrzy i kiwa głową, może nie z politowaniem, ale to jednak nie jest poważne, żeby 74-letni facet machał do obrazków przodków. Teraz mamy remont, wszystko jest popakowane, ale ja wciąż macham w te same puste miejsca. Dobrze się czuję, jak zamacham. Jak nie pomacham, to tak, jakbym nie dał całusa Teresie na dobranoc albo nie powiedział moim gościom: "Pa, dobranoc, do rana".

Zainspirował mnie Pan. Muszę się przyjrzeć moim zmarłym...

- "Nie rób krzywdy zmarłym" dla mnie oznacza: pamiętaj o nich, bądź w dobrych stosunkach z nimi, bo ja nie wierzę w życie pozagrobowe, w ślad za brakiem wiary. Jestem pewien, że nic tam nie ma po. Natomiast wiem jedno, że mam dobre stosunki z nimi. My mamy bardzo przeszklony dom z widokiem na całą masę drzew, zarośli i bywają takie noce, zwłaszcza kiedy jest mgła albo wicher wieje i przyroda sprzyja temu thrillerowi, to wtedy ja mam bezwzględne poczucie: o, w tej chwili przyjdzie do mnie Anka. I czuję jej obecność, czuję, że ona jest, ale to nigdy nie jest poczucie zagrożenia. Wręcz przeciwnie.

Kim jest Anka?

- Anka to jest przedwcześnie zmarła, w dramatycznych okolicznościach, siostra mojej żony, cudowna osoba, która nas często odwiedzała i zresztą umarła w naszym domu, kiedy ja byłem w Chinach. Moja żona zastała ją nieżyjącą, to było traumatyczne przeżycie. Nie powiedziała mi nic. Czułem, że stało się coś złego, ale nie dała żadnego sygnału, żebym nie wrócił i nie rujnował z trudem zaplanowanego wyjazdu. To jest szalenie - powiedziałbym - charakterystyczne dla naszej pary, dla Teresy i dla mnie, mianowicie priorytety. Mimo że strasznie cierpiała, że było mnie jej brak, czyli kogoś, na kim może się oprzeć w tej dramatycznej sytuacji, to jednak wobec faktu niezmienności tej śmierci, bo przecież niczego by nie zmieniła, wybrała to.

To nawet nie jest rozsądek, raczej intuicja. Oczywiście ktoś może się z takim wyborem absolutnie nie zgodzić i uznać, że to błąd, ale ten rodzaj trafnych decyzji - moim zdaniem - i własnych priorytetów nas szalenie łączy. I to nie jest wypracowane przez lata. To kwestia wspólnoty, jakiegoś pokrewieństwa dusz.

Przez kilkadziesiąt lat byliście bardzo zżyci, teraz jesteście z żoną coraz bliżej siebie. Czy wychodzicie coraz bardziej do ludzi?

- To ciekawe pytanie, bo rzeczywiście już dawno temu stwierdziliśmy, że z wielu powodów, brzmi to dość arogancko, ale nie opłaca nam się rozstawać. Żartuję oczywiście, ale żona faktycznie jest moją księgową, sekretarką, dyrektorową bankową, ja się totalnie na tym nie znam. A ja mam po prostu polować, mam zarabiać. I przez odmienność tych zadań my się uzupełniamy, a z drugiej strony oboje zwracamy się w stronę innych opcji życiowych, a więc i innych ludzi. Żona od lat jest zapaloną joginką. W okresie letnim dziewczyny mają taki obyczaj, że zapraszają się do siebie. Mamy duży, piękny ogród no i pewnego dnia 15 joginek przyjechało, a ja miałem przygotować jedzenie i podawać do stołu. Pamiętam, że sąsiad pracował wtedy na polu i co przejeżdżał traktorem obok, to się zatrzymywał, silnik chodził, a on patrzył z rozdziawioną gębą, bo te kobiety w od różowych po turkusowe strojach, niczym motyle, robiły na trawie różne wygibasy. Ja nie mogłem się skupić na kuchni, a on na oraniu, nie potrafiliśmy oderwać oczu. Byłem zafascynowany odrębnością tego świata.

Rozmawiając z żoną o śmierci, odczuwa Pan ukłucie w sercu na myśl o tym, że ona odejdzie pierwsza, Pan zostanie.

- To byłoby dla mnie strasznie trudne. Teraz niewyobrażalne. Nie wiem, dlaczego, ale wyobrażam sobie, że byłoby najlepiej - co jest oczywiście absurdalne i abstrakcyjnie wykombinowane - żebyśmy odeszli razem. Czyli lecimy na jakieś wakacje i spada samolot. Wyjście idealne. Natomiast człowiek nie steruje takimi rzeczami. Oczywiście może o tym zadecydować. Można skoczyć z wieżowca, trzymając się za ręce, ale to nas nie interesuje, bo jest w totalnej sprzeczności z naszym umiłowaniem życia. Chyba że ono dałoby nam, i przez to też naszym najbliższym tak w kość, że straciłoby sens. Aczkolwiek na razie nie bardzo nawet rozumiem, co to znaczy, że życie nie ma sensu. Nie należę do tych poetów dekadenckich, którzy rano budzą się owinięci kolejną depresją, z pieczątką śmierci na czole. Może jestem głupi albo ograniczony jak zwierzę, które nie ma inteligencji, ale straszną wolę i instynkt przetrwania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji