Artykuły

Piękne widowisko bez emocji

Ten spektakl miał być ważnym atutem w dyskusji o artystycznym profilu Opery Narodowej po personalnych zmianach, jednak tylko częściowo przekonuje do pomysłów nowego kierownictwa teatru. Spór wokół Opery Narodowej już przycichł, ale argumenty jego uczestników są nadal ważne. Czy rację ma odwołany kilka miesięcy temu dyrektor artystyczny Mariusz Treliński, broniący nowatorskich inscenizacji młodego pokolenia reżyserów, czy też nowy szef Janusz Pietkiewicz, który uważa, że w operze najważniejsza jest muzyka i jej muszą być podporządkowane wszelkie pomysły?

Treliński walczył o nowy polski teatr operowy, obecne kierownictwo chce raczej zapraszać gotowe wzorce inscenizacyjne ze świata. Do takich zalicza "Rigoletta", którego premiera odbyła się w La Scali. W Warszawie Janusz Pietkiewicz pokazał ją już dziesięć lat temu za swojej poprzedniej kadencji, teraz zaś przywrócił do repertuaru.

Włoski scenograf Ezio Frigerio wyczarował tu dekoracje zjawiskowej urody, a Franka Sąuarciapino dodała piękne kostiumy. Renesansowa Mantua, w której rozgrywa się akcja opery Verdiego, urzeka doskonałością architektonicznych proporcji, bogactwem szczegółów i doskonale zestawionych barw. Ten rodzaj inscenizacji będących ciągiem efektownych obrazów scenicznych dominuje głównie na włoskich scenach. Gdzie indziej jednak realizatorzy, którzy nie zrywają z tradycją, bardziej troszczą się o rozbudowę akcji i portretów bohaterów, by wspomnieć choćby głośne europejskie spektakle Kanadyjczyka Roberta Carsena.

Reżyser "Rigoletta" Gilbert Deflo robi natomiast teatr konwencjonalny, jakby wierzył, że sami śpiewacy ożywią operowych bohaterów, nadadzą im cechy prawdziwie ludzkie. Warszawski "Rigoletto" jest więc wizualnie atrakcyjny, ale pozbawiony emocji. Nie tylko dlatego, że - poza ostatnim aktem - ogromne dekoracje w niczym nie służą akcji, a śpiewacy wolą być cały czas jak najbliżej orkiestry i dyrygenta. Zabrakło umiejętności, by dzięki genialnej muzyce Verdiego oddać dramat poszczególnych postaci.

Największe rozczarowanie sprawił Mikołaj Zalasiński jako broniący czci swej córki błazen Rigoletto. To była interpretacja bez cienia subtelności, momentami na granicy krzyku, a płynność Verdiowskiej frazy zaginęła w niej całkowicie. Obdarzony ładnym głosem urugwajski tenor Juan Carlos Valls (Książę Mantui) wyraźnie nie mógł odnaleźć się na warszawskiej scenie, a świetnie zazwyczaj przygotowany chór tym razem rozmijał się z orkiestrą. Nawet doświadczony włoski dyrygent Tiziano Severini prowadził całość sprawnie, ale bez większych emocji. Z dominującej muzycznej poprawności wyłamali się jedynie ujmująca liryczną subtelnością Turczynka Yelda Kodalli (Gilda, córka Rigoletta) oraz wykonawcy drugoplanowych ról Daniel Borowski (Sparafucile) i Monika Ledzion (Maddalena).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji