Artykuły

Ze scen stolicy

"Zemsta" - kamedja w 4.ch aktach (6.ciu odsłanach) Aleksandra hr. Fredry na scenie Teatru Narodowego.. Inscenizacja K. Borowskiego,. Dekoracje S. Jarockiego.

Trzeba to zapisać na dobro naszego życia teatralnego; choć ciągle brakuje nam jeszcze teatru, który zgrupowałby repertuar stały, fredrowska "Zemsta" weszła do naszego repertuaru żelaznego. Wprawdzie w coraz to innym teatrze, ale grywa się ją co pewien czas dość często, i to nie kopjując inscenizacyj, nie powtarzając mechanicznie obsad, ale przeciwnie, tworząc coraz to inne przedstawienia, które do siebie nawiązują.

Ale co jeszcze ważniejsze: "Zemsta" weszła w krew publiczności - tak jak to było z "Panem Jowialskim" przed paru laty, ci sami ludzie chodzą na wszystkie nowe przedstawienia "Zemsty" i smakują w niej już nietylko jako w arcydziele naszego komedjopisarstwa, ale jako w materjale inscenizacyjnym i aktorskim, na którym przedziwnie obserwować można odtwórczą sztukę teatru.

Gra się też "Zemstę" tylko wówczas, gdy się bądź ma coś szczególnie ciekawego do powiedzenia na jej temat, bądź też, gdy się posiada doskonałą obsadę.

O inscenizacji "Zemsty" w Teatrze Narodowym nic więcej nie można powiedzieć ponadto, że polegała ona na dobrej i czujnej reżyserji. Przeniesienie bowiem sceny szóstej aktu pierwszego na początek widowiska, tak że zamiast 5 odsłon, "Zemsta" składa się z sześciu, trudno uważać za coś poważniejszego. Można doskonale zrozumieć ambicje naszych reżyserów, którzy, napracowawszy się dobrze nad płynnością fredrowskiego przedstawienia, nie są prawie przez widza zauważeni - to też pragną zwrócić na siebie uwagę jakiemiś zmianami w scenarjuszu. Osterwie nie udało się to zupełnie w "Rozmaitościach" i ściągnęło na niego słuszne zarzuty. Teatr Ateneum, wystawiając "Zemstę", zdobył się na zupełnie nową formę inscenizacyjną, uzyskując chwilami doskonałe rezultaty. P. Borowski zaś uniknął zarówno błędów swoich poprzedników, jak ich zalet: dał w kolaboracji z p. Jarockim dość ładne, ale nadmiernie rozbudowane i operowe dekoracje, zagubił komiczny efekt bitwy, stworzony przez Galla w Ateneum, no i przestawił romantyczną scenę na początek, czemu nic specjalnego zarzucić nie można, prócz najzupełniejszej zbędności takiego zabiegu. A przecież to już powinno być katechizmem dla inscenizatorów, że nie należy przerabiać utworów klasycznych bez istotnych uzasadnień. A jeszcze jedna zmiana dekoracyj, choćby dokonana najsprawniej, nie jest plusem przedstawienia: wyrastamy powoli z epoki, w której ciągłe zmiany były probierzem inwencjj

reżyserskiej. Z tego p. Schiller również się już wycofuje. Ale nie to wszystko jest ważne w ostatniem przedstawieniu "Zemsty" - ważna jest naogół doskonała i naogół nowa obsada. grupująca szereg nazwisk o najsilniejszym rezonansie. W stosunku do ostatniej "Zemsty", przesunięcia są następujące: rolę Cześnika objął po M. Frenklu - Jerzy Leszczyński, Rejenta po ś. p. Wincentym Rapackim - Józef Węgrzyn. Papkina gra po Solskim i Leszczyńskim - Marjusz Maszyński, .Dyndalskiego po Kamińskim - Solski, Podstoliną jest Ćwiklińska Wacławem i Klarą (po Osterwie i Majdrowiczównie) - Roland i Lubieńska. Przyjrzyjmy się bliżej tej rewji talentów, które w blasku fredrowskim występują o wiele wyraziściej, niż gdzieindziej.

Największe zwycięstwo wieczoru, to Jerzy Leszczyński jako Cześnik. Nietylko dlatego, że dawno już nie było cześnika naprawdę dobrego, gdyż mistrz Frenkiel nie zaliczał tej roli bynajmniej do najlepszych.

Cześnik Leszczyńskiego posiada wspaniałą zewnętrzność szlachecką, gest prawdziwego pana, nieskazitelny wiersz i tę brawurę polonezową, która czyni go jedynym dziś wykonawcą ról kontuszowych. Było w nim niewątpliwie zbyt wiele urody, zalotności, a nawet młodości, jak na Cześnika. Nie wyrzucajmy tego artyście: ten doskonały Cześnik dojrzeje w Leszczyńskim z pewnością, uzupełni znamionami charakterystycznemi to, co wyrywało się może niepotrzebnie z temperamentu nietylko wybuchowego, ale i pełnego zniewalającego uroku.

Drugi mistrz, to Solski jako DyndaIski. Zupełnie odmienny od Kamińskiego, ale również znakomity. Obaj mistrze wycyzelowali DyndaIskiego do poziomu arcydzieła, lecz obaj stworzyli innych ludzi. Kamiński, swoją niezawodną metodą, opracował szczegóły ramola, kretyna tak precyzyjnie, że wydobywał niezmierny komizm kontemplacyjnością Dyndalskiego. Solski przeciwnie - wydobywa komizm tej postaci przez kontrast fizycznego ramolstwa i groźnego srożenia się całej twarzy. Palcem możnaby go na ziemię przewrócić - ale krok jego, do kroku koguta podobny, sztywność jego ruchów, najeżone oblicze, robią niezapomniane, kapitalne wrażenie.

Trzecią postacią bez skazy jest Podstolina Ćwiklińskiej. Niewielka to rólka i słabo zarysowana postać - ale Ćwiklińska wypelniła ją komedjową słonecznością, zabarwiła komizmem dyskretnym i szczerym.

Właściwie bohaterem każdej "Zemsty" jest zawsze Papkin. Mówi się o nim, że jest tak trudny, iż nikt go grać świetnie nie może. Że jest to figura abstrakcyjna, że nie wiadomo, czy jest Polakiem czy Rosjaninem i jaką odgrywa właściwie rolę. Być może, że brakuje mu konkretności - ale właśnie dlatego jest znakomitem tworzywem dla aktora. Trudno zgadnąć, czego oczekują krytycy od "idealnego" Papkina - ostatnio widzieliśmy kilku Papkinów, i każdy z nich był conajmniej dobry lub bardzo dobry. Solski, Leszczyński, Łuszczewski, a teraz Maszyński.

Pierwszy akt Maszyńskiego był wprost doskonały: plastyka postaci zdumiewająca, komizm dyskretny i wyrazisty, narracyjność doskonała, wiersz jak wykuty przez świetnego deklamatora. Trudno też sobie zdać sprawę, dlaczego później zabrakło Maszyńskiemu siły komicznej, dlaczego wypadł stosunkowo blado obraz u Rejenta, dlaczego nic było tej żywiołowej wesołości w akcie ostatnim, kiedy to Papkin pisze swój słynny testament. Czy właśnie dbałość o dyskrecję, czy może informacje reżysera, czy też wątpliwości samego, Maszyńskiego w stosunku do postaci - (faktem jest, że Papkin Maszyńskiego nietylko nie był tak wesoły, jak Papkin Leszczyńskiego, ale nawet ustępował wtem Łuszczewskiemu.

Zresztą Papkinem najlepszym w Polsce będzie jeszcze kiedyś Węgrzyn. Ten mistrz stylizowanej groteski, umiejący zawiesić postać komedjową na niewidzialnym haku wyobraźni, wywalczy jeszcze szacunek dla swej Artemizy. Jako Papkin, nigdy jako Rejent.

Węgrzyn miał najtrudniejsze zadanie zwalczenia konkurencji: Rejent Rapackiego, ta cudownie prosta kreacja charakterystycznie ujętego szlachcica, pieniacza i mizantropa, to przedziwnie intuicyjne przeniesienie na scenę figury jakby żywcem wziętej z drugiej części "Przypadków Doświadczyńskiego", nieprędko da się prześcignąć. Węgrzyn grał doskonale, z umiarem, sugestywnie, ale grał zupełnie inną figurę. Coś z Mereżkowskiego czy Tołstoja, jakby bojaryn czy oprycznik carski, jakiś kozak czy turkmen - nigdy Rejent Milczek, postać o wiele mniej groźna i mniej tajemnicza, niż to z gry Węgrzyna wynikało. Jaracz również nie był idealnym Rejentem, ale dostosowany był jednolicie do inscenizacji, która kazała mu być postacią niesamowitą w niesamowitem środowisku. Ale w dzienne m świetle inscenizacji Teatru Narodowego niesamowitość Węgrzyna była o wiele jeszcze bardziej zagadkowa... i smutna.

Pary zakochanych są zwykle najsłabszą stroną obsad fredrowskich. Tym razem prawdziwszy był Roland, trochę niefredrowski (zwłaszcza w scenie z ojcem) , ale przecież wyrazisty - p. Lubieńska natomiast pozbawiona była tej stylowości, która jedyna może osłonić pustkę samej postaci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji