Artykuły

"Do Damaszku", czyli młodzi w Wałbrzychu

Grupy zapaleńców są zawsze szansą dla małego teatru. Szansą w pewnym sensie jedyną. Nie ma albowiem żadnych skutecznych sposobów, by młodych ludzi po szkole teatralnej - jakiejkolwiek - ściągnąć na prowincję. Nie zwabią ich ani oferty bytowe - nierzadko mieszkania od zaraz, duże gaże, ani oferty ambicjonalne - duże role, na które w renomowanych teatrach tak szybko nie mogliby liczyć. Dyrektorzy małych scen skazani są bądź na nieobsadzalność "młodych" ról, bądź na wychowywanych domowym sposobem adeptów-amatorów. Teatralny szef w stutysięcznym mieście relacjonował mi kiedyś swój wynalazek w tym względzie: korzystając ze znajomości w jednej ze szkół teatralnych, jechał do niej na egzaminy wstępne, gdzie wyławiał młodych ludzi, którzy odpadli w ostatniej fazie konkursu. Ofiarowywał im mieszkania i pracę na stanowiskach inspicjentów-suflerów, bądź w funkcji asystentów reżysera, grali przez rok bez przerwy, u-czyli się teatru od środka, po roku zdawali z reguły bez problemu do szkoły, dyrektor brał zaś następnych i da capo. Sezon po sezonie można było łatać.

Więc grupy zapaleńców są naprawdę jakąś szansą. Kilku czy kilkunastoosobowe kółka zżytych w czasie studiów kolegów, najczęściej dogadanych jeszcze z jednym czy paroma reżyserami, którzy postanawiają po zakończeniu nauki nie rozpraszać się po różnych teatrach, wyjechać gdzieś razem i tam tworzyć własny teatr. Było takich inicjatyw w ostatnim, powiedzmy, piętnastoleciu bardzo wiele. Studio Puławskie, grupa zielonogórska z czasów Krystyny Meissner (resztka tej grupy funkcjonuje gdzieś w Warszawie jako Grupa Teatralna "Pracownia"), grupa kaliska pociągnięta ze szkoły krakowskiej przez Romanę Próchnicką; podobne inicjatywy zgłaszały w swoim czasie Elbląg, Rzeszów, Słupsk, Jelenia Góra. Były to najrozmaitsze przedsięwzięcia, z różnych przesłanek wynikające, różne skutki przynoszące. Łączył je podobny start: wspólne wyjście grupy rówieśników ze szkoły w świat - i podobny finał: po krótkim czasie (rok, trzy lata) grupa się rozpadała.

Dyrektorzy niewielkich scen zdawali sobie z góry, przypuszczam, sprawę z nietrwałości tych inicjatyw. Można było przewidzieć, że "paczka" młodzieży, z założenia skazana na środowiskową obcość, długo kiszenia się we własnym sosie nie wytrzyma, że powrócą marzenia o indywidualnej karierze w miastach, gdzie są studia radiowe i telewizyjne, gdzie na spektakl może przyjść reżyser filmowy, który szuka aktora, gdzie przynajmniej krąg znajomych jest szerszy. Zapaleńcy wieją więc stosunkowo szybko, dyrektorzy zdają sobie z tego sprawę, lecz jakie mają inne wyjście? Mogą liczyć na to, że jedna czy dwie osoby zapuszczą korzenie w ich miastach: założą rodzinę, zdobędą przyjaźnie, zostaną. Jeśli nie, to krótkotrwały pobyt grupy daje przynajmniej szansę na pewien ferment, na kontrę wobec tego samego od lat modelu, bardzo tradycyjnego i już trochę skisłego.

Obecność grupy zapaleńców w niewielkim mieście jest więc też zawsze konfliktogenna, i to w kilku płaszczyznach. Zawsze grozi kryzys wewnątrzteatralny: spór młodych z zastanymi, zagrożonymi. Zawsze nowa działalność jest wyzwaniem wobec konserwatywnych, miejscowych gustów. Wreszcie, najpoważniejszym może zagrożeniem jest konflikt samych teatralnych interesów. Młodzi, jako się rzekło, przyjeżdżają robić swój teatr, realizować swoje O nim myślenie. W myśleniu tym jednak nigdy praktycznie nie jest uwzględniany odbiorca; pośród poszukiwań środków wyrazu problem komunikatywności i przewidywania możliwych sposobów odbioru nie jest w wysokiej cenie. Młodzi wizjonerzy adresują swe przesłania do całego świata i nie myślą o tym, że świat ten w miejscu, do którego jadą, ma swoje konkretne oblicze, które może należałoby wziąć pod uwagę. Sposób ignorowania tego faktu unaocznił mi kiedyś znajomy reżyser przymierzający się do objęcia dyrekcji w takim właśnie złym miejscu. Mówił: ja będę robił dobrą sztukę, własną jej wizję. Jak mi się uda - no to oni przecież muszą przejść do teatru. Jeśli nie przyjdą, czort z nimi, cóż poradzę na to, że głupi?

Jest zasadniczym nieszczęściem naszego życia teatralnego tak skrajna polaryzacja stanowisk, wśród osób mających ambicje programowania swojego teatru: dyrektorów, reżyserów, także ambitnych, takich jak nasi młodzi, aktorów. Na jednym biegunie jest skrajne podporządkowanie się gustowi odbiorcy: pełny eklektyzm, usługowość, na drugim - owa postawa artystowska: my tu realizujemy swoją wizję, a ty nas, widzu, goń, jeśli do nas dorosłeś. Postawy kompromisowe spotyka się tak rzadko!

Waldemar Stasielski, dyrektor Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu, próbujący w Swym myśleniu łączyć obowiązki wobec gustów wałbrzyskiego widza z ambicjami wprowadzania trudnych, wymagających pozycji do repertuaru, uzyskał szansę realizacji tych ambicji: zaangażował zapaleńców. "W kolejarskim domu kultury na wałbrzyskim Podgórzu - czytam w Gazecie Robotniczej - zadebiutowała pod firmą teatru samodzielnie i niezależnie grupa absolwentów krakowskiej szkoły teatralnej pod wodzą młodej, ładnej i energicznej reżyserki Julii Wernio". Grupa otrzymała od dyrektora wałbrzyskiej sceny całkowitą autonomię. Wystartowała dramatem Augusta Strindberga "Do Damaszku", szalenie poważanym przez strindbergologów z Lechem Sokołem na czele, nie cenionym natomiast przez teatry, prawie nie granym. Rozumiem wagę tego dramatu i twórczości Strindberga, i jego znaczenie w przekształceniach dramatu europejskiego, niemniej stoję po stronie teatru: symbolistyczna, ekspresjonistyczna, pre-nadrealistyczna poetyka "Do Damaszku" jest dziś szalenie trudno czytelna, wymagałaby reżyserskiego "sposobu" przełożenia na współczesne konwencje. Tym bardziej interesujące wydawało się obranie tej właśnie sztuki na entree grupy młodych.

Przegapiłem premierę. Próbowałem pojechać do Wałbrzycha na codzienny spektakl, ale mi się to nie udawało: nie planowano eksploatacji z wyprzedzeniem, organizacja widowni miała informacje tylko o najbliższych spektaklach, grywano w środku tygodnia w godzinach wczesnopopołudniowych. To, rzecz jasna, określa klientelę spektaklu: widownia organizowana, szkoły. Mnie udało się zobaczyć "Do Damaszku" podczas dorocznego katowickiego przeglądu "Śląska Wiosna Teatralna". Grano na scenie Teatru Śląskiego, Elżbieta Wernio, scenografka, wycięła na niej ośmiokątną przestrzeń teatralną zamkniętą białymi ekranami - parawanami. Na czterech "ukośnych" bokach ośmiokąta zbudowała trójkątne trybunki dla widzów. Pomiędzy nimi pozostał zarys szeroko-ramiennego, greckiego krzyża; w tej przestrzeni rozegrała się akcja. Przedstawienie Julii Wernio pozbawione było jakichkolwiek specjalnych chwytów inscenizacyjnych, grane było intymnie, blisko widza.

Zapamiętuje się z tego spektaklu specyficzny nastrój wywołany refrenowym przerywnikiem-promenadą. Przez scenę przechodzą "postacie i cienie": mężczyzna z dzieckiem, dwaj robotnicy, mieszczanie ubrani prosto, lecz ze staroświecką elegancją; słyszymy szmer strzępów ich rozmów, widzimy ich w knajpie, kiedy indziej niosą na ramionach ławkę w żałobnym kondukcie. Z oddali promenadowe marsze rżnie orkiestra dęta KWK Wałbrzych. Jest w tym nastroju Strindberg przygnieciony mieszczuchostwem swego czasu: jego ciasnotą, jego pruderią. I jest w tym nastroju Wałbrzych, stare przemysłowe miasto, czarne od pyłu węglowego, ciężkie od zniszczonych, ruderowatych kamienic. To są może asocjacje zbyt dalekie i nieuprawnione, być może nikomu z realizatorów nie przyszły one do głowy. Moje prawo, takie, a nie inne skojarzenia wywołały we mnie twarze wałbrzyskich statystów, jak ze starego sztychu o tematyce robotniczej, i dęta muzyka, takie obrazy nasunęły mi się podczas przedstawienia, w którym - z wyjątkiem tego nastroju - nic się nie kleiło.

Julia Wiernio, po pierwsze, okroiła ogromny dramat do wymiarów dwugodzinnego, jednoczęściowego widowiska. Po wtóre, rozpisał dramat na pięć osób: dwie główne i trzy towarzyszące, grające po kilka ról. Owe role towarzyszące grali aktorzy bardzo charakterystyczni, o kontrastowych rysach, prawie bez zmian kostiumu; w oczach widzów musiały się ich postacie zlać w portrety zbiorowe. Po trzecie, reżyserka, jako się rzekło zrezygnowała z efektów inscenizacyjnych na rzecz intymnego, bliskiego dla widza dialogu aktorskiego. Przy scenografii ograniczonej do paru rekwizytów skutkiem tych posunięć musiało być strzaskanie się struktury dramatu Strindberga na planie czysto fabularnym. "Do Damaszku" nie jest sztuką realistyczną, jest asocjacyjną, oniryczną wizją bohatera, niemniej ma swoją senną logikę i konkretne motywacje psychologiczne. Ma też ściśle określoną konstrukcję formalną: ową "dramaturgię drogi", z finalnym powrotem do punktu wyjścia. Wszystko to w przedstawieniu było całkowicie nieczytelne, postacie nierozpoznawalne, czynności niejasne.

Przedstawienie rozpadło się na poszczególne sceny przedzielane ową promenadą, każda ze scen miała inny temat: rozmowa Nieznajomego z Żebrakiem zabrzmiała nagle jak z Giraudoux, a scena w karczmie - jak u Kafki. Młodzi aktorzy (wymieńmy ich: Nieznajomy - Krzysztof Łakomik, Pani - Dorota Ficoń, pozostali :- Karina- Krzywicka-Dąbrowska, Piotr Dąbrowski, Piotr Sambor) celebrowali dialogi, nadawali im walor tajemniczej niejednoznaczności, niemal każdym słowem podkreślając jego symboliczne podteksty. Wprawiali się w stan swoistego, niepokojącego rozwibrowania, potrafili wytwarzać między sobą aktorskie nacięcie, wszystko jednak w oderwaniu od jakiejkolwiek konsekwentnej motywacji. Było w ich rolach mnóstwo ciekawych momentów (ciekawa jest sama ta piątka: nietuzinkowe, interesujące twarze, ostre, skontrastowane rysy, przejęci, zaangażowani, poważni, żadnej taniochy), nie budowały się z nich role, ponieważ nie bardzo było na czym je budować.

Nie krytykuję w czambuł tego przedstawienia. Z jednej strony, miało swój urok, swój nastrój. Z drugiej, nie było w nim żadnej hucpy, hałaśliwej, efekciarskiej młodzieńczości czy awangardowości. Zawinił tu zapewne brak doświadczenia i niedostatek troski o czytelność spektaklu. Nie umiem więc odczytać z tego przedstawienia żadnego przesłania, nawet pytań generalnych, które realizatorzy, zdawałoby się, musieli sobie postawić. Skoro nie wiadomo, o czym to "Do Damaszku", więc nie stawiam już kolejnego pytania: dla kogo ono było. Za brak odpowiedzi na nie postawione pytanie młodzi aktorzy płacą wszakże sami, i to niemało.

Albowiem granie tego spektaklu, tak trudnego, tak jednak nużącego, w odległości kilku kroków od dziatwy szkolnej zmuszonej do dwugodzinnego bezruchu, musi być katorgą. I oby wałbrzyscy zapaleńcy nie załamali się tym, raczej wyciągnęli wnioski. Życzyłbym im hojnie na Podgórzu i w okolicy chłonnej widowni, przyjmującej za swoje widowisko typu "Do Damaszku". Ale to życzenia z księżyca - na cuda trudno liczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji