Artykuły

Mrożek na Krymie: elegia na odejście inteligencji

"Miłość na Krymie" w reż. Krzysztofa Babickiego w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.

Kto pamięta, ten przyzna: w niezłą konfuzję wpędzili nas na początku lat 90. polscy dramatopisarze, utwory swe lokując w... Rosji i poniekąd jej dedykując. Sławomir Mrożek z "Miłością na Krymie", Janusz Głowacki z "Czwartą siostrą", Tadeusz Słobodzianek ze "Snem Pluskwy"... Ni z tego, ni z owego okazało się, że w chwili gdy znikły cenzuralne bariery i można było bezkarnie rozliczać upadły ustrój tudzież godzić w ekssojusz ze Związkiem Radzieckim, kodem porozumienia inteligencji stały się rekwizyty i cytaty ze sztuk Czechowa i powieści Bułhakowa, dymiący samowar i jesiotr drugiej świeżości. Szacunek dla czołowych scenicznych piór kazał tłumić rozczarowanie. W końcu nie ta tematyka zdawała się najbardziej na czasie w niepodległym już kraju, który latami ćwiczył rosyjskie nastroje niekoniecznie w ramach spontanicznej potrzeby. Toteż odbiór tych sztuk był raczej powściągliwy. Może pamięć podległości politycznej przydająca pozornej aktualności była tylko obciążeniem?

W pierwszym akcie "Miłości na Krymie" wśród gości pensjonatu nad Morzem Czarnym pojawia się łysy knypel z bródką w szpic, niejaki Włodzimierz Uljanow, pseudo Lenin. Siada przy stole, mówi jedno zdanie: "A ja wsio znaju", i wyżera ze słoika konfitury. Na spektaklach sprzed parunastu lat przez widownię przechodziła w tym momencie fala chichotu. Pomniki tego knypla stały na placach miast i dobrze pamiętano czasy, kiedy najlżejsza z niego kpina była zamachem na państwo. Dziś młodzi widzowie go nie rozpoznają. Starsi - wzruszają ramionami. Ale ta dziwaczna przeszłość pozbawiona bezpośrednich odniesień zmienia swe oblicze. Spod literackiej zabawy w aluzje do "Trzech sióstr" i "Historii WKP(b)" wyłazi panoramiczny obraz degenerowania się i zmierzchu wyrazistej kultury. Zakochanej w swoich pozach, popisowych konwersacjach, demonstrowaniu "lermontowskiej chmurności" i roztrząsaniu dumnej wyższości nad przyziemnie logiczną cywilizacją nudziarzy z Zachodu. Kultury wciśniętej później przez knypla z bródką w ramy idiotycznych rytuałów komunizmu, schlebiającej "proletariackiemu" bęcwalstwu, eksterminowanej trucizną donosicielstwa, zawiści i nagiej przemocy. A gdy komuna poszła precz, rozpływającej się w nuworyszowskim chamstwie albo skazywanej na emigrację, odpłynięcie statkiem o znajomej nazwie Lewiatan przez Morze Czarne dziwnie przypominające rozlany Styks. Nadętej, nadrabiającej miną - ale mimo wszystko zasługującej przynajmniej na parę łez przy pożegnaniu.

Ta elegia na odejście XX-wiecznej inteligencji przejmująco wychodzi w najnowszej inscenizacji sztuki Mrożka w lubelskim teatrze, może dzięki powściągliwości interpretacyjnej. Krzysztof Babicki niczego w "Miłości na Krymie" nic podkręca ani nie dośmiesza. Nie ekscytuje się ani satyrą na nowych ruskich, ani miłością do starych ruskich. Nieco beznamiętnie pozwala toczyć się opowieści, licząc - chyba nie bezpodstawnie - że widz sam dostrzeże sygnały nieciągłości każące czytać rzecz alegorycznie. Pozostaje lojalny wobec utworu, także w jego słabszych partiach dotyczących życia uczuciowego bohaterów. A znakiem rozpoznawczym spektaklu, jego emocjonalnym logo, są otwierające się coraz szerzej oczy Henryka Sobiecharta grającego główną postać - nie starzejącego się, wiecznego świadka epoki. Jest w nich narastające zdziwienie upadkiem złudzeń rozumu, a na koniec iskierki wisielczego humoru rozpraszające elegijną mgłę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji