Artykuły

Anna Radwan: zamieniłam piętra i... zostałam aktorką

Anna Radwan to pierwsza dama krakowskiego teatru. Teraz oglądamy ją w filmie "Kamerdyner", który podbił festiwal filmowy w Gdyni. Nam opowiada o swych doświadczeniach aktorskich w teatrze, kinie i telewizji.

Co sprawiło, że zdecydowała się Pani zagrać w "Kamerdynerze" - reżyser czy ciekawy scenariusz?

- I jedno, i drugie. Filip Bajon to marka sama w sobie. Ale scenariusz, który dostałam, też mnie zainteresował. Zawsze jest tak, że scenariusz w czasie realizacji filmu jest poddawany zmianom. Ale tym razem wszystkie wersje, które do mnie trafiały, były cudowne. Ta pierwsza zrobiła na mnie największe wrażenie, ponieważ była wręcz nieprawdopodobną panoramą ludzkich losów. Wszystkie wątki były podomykane, bohaterowie mieli swoje opowiedziane do końca życiorysy. Potem trzeba było jednak dokonać selekcji poszczególnych wątków. Niektóre zostały skrócone. Trochę mi tego żal, ale być może serial, o którym wiem już na pewno, że powstanie, w swoich siedmiu odcinkach choć trochę dopowie i dopełni wątki wszystkich bohaterów występujących w filmie.

Pani musiała pokazać w filmie przemiany swej bohaterki, jakim podlegała przez 45 lat. To trudne wyzwanie?

- To było niesamowite zadanie: pokazać 45 lat z życia kobiety. Nie tylko dla mnie, ale też dla pionu charakteryzującego. Gerda w moim odczuciu została wspaniale stworzona przez scenarzystów mężczyzn, z olbrzymią znajomością kobiecej psychiki i emocjonalności w różnym wieku. Ja sama znajduję się gdzieś pośrodku wieku, który pokazuję przy pomocy mojej bohaterki. Nie mam już trzydziestu lat, ale też nie mam jeszcze osiemdziesięciu. Mogłam więc przypominać sobie, jak to było, kiedy miałam trzydziestkę i bardzo mocno posiłkować się tym, co było w scenariuszu, jeśli chodzi o osiemdziesiątkę. Jak zmienia się optyka postrzegania siebie i drugiego człowieka, jakie miejsce mają stracone szanse i uczucia - z perspektywy sześćdziesięcio- czy siedemdziesięcioletniej Gerdy. Powstał bardzo czuły i piękny portret, pełen niuansów, ale też niezwykłej siły. I chyba udało mi się go oddać, bo takie słyszę pierwsze głosy.

"Kamerdyner" to było Pani pierwsze spotkanie z Filipem Bajonem?

- Dla mnie to był szok, że dał mi możliwość zagrania tak ważnej postaci w swoim filmie. Wcześniej nigdy się nie spotkaliśmy. Byłam zaskoczona, kiedy zadzwoniła do mnie agentka i powiedziała: "Aniu, dostałaś dużą rolę u Filipa Bajona, przesyłam ci scenariusz". "Ale zaraz, zaraz, a jakieś zdjęcia próbne?" - zdziwiłam się. "Nie, nie. Filip już podjął decyzję" - wyjaśniła.

Na planie "Kamerdynera" spotkało się kilka pokoleń aktorskich. Sebastian Fabijański i Marianna Zydek to młodzież. Pani reprezentuje tę średnią generację, a Janusz Gajos i Daniel Olbrychski - są już weteranami. Jakie były między Wami relacje?

- Niezwykle sympatyczne i bezpośrednie. Tak to się już dzieje, że spotykając się w pracy z takimi cudownymi osobowościami, jak pan Gajos czy pan Olbrychski, od razu czuć otaczającą ich estymę. Tacy aktorzy wnoszą ze sobą na plan niezwykły szarm i klasę. Wystarczy, że się na nim pojawią. Co ciekawe, są bardzo bezpośredni i czujemy się przy nich rozluźnieni. Mieliśmy więc i zaszczyt, i ogromną frajdę grając u ich boku. Myślę, że mówię to nie tylko w swoim imieniu.

Pochodzi Pani z muzycznej rodziny: tata był dyrygentem, a stryj jest kompozytorem. Jak to się stało, że wybrała Pani aktorstwo?

- Kiedy dorasta się w rodzinie artystycznej, pewne wybory wydają się oczywiste. Ponieważ tato był dyrygentem, muzyka wylewała się drzwiami i oknami z naszego małego mieszkanka w bloku. To było więc naturalne, że pójdę do szkoły muzycznej i będę grała na skrzypcach. Zdarzały się jednak takie spotkania rodzinne, na których bywał mój stryj, bywała Marysia Zającówna-Radwan, pierwsza żona Stasia, która jest aktorką. Nie brakowało więc opowieści o życiu teatralnym.

To wtedy zapragnęła Pani zostać aktorką?

- Kiedy Maciej Prus robił "Zbrodnię i karę" w Starym Teatrze, potrzebował do spektaklu dwójki dzieci. Jednym z nich byłam ja. Miałam osiem lat. Wtedy połknęłam teatralnego bakcyla. Dosyć długo grałam na tych skrzypcach, aż wreszcie powiedziałam, że już dłużej nie będę tego robić. W czasach, kiedy studiowałam na Akademii Muzycznej, Szkoła Teatralna i Akademia "w jednym stały domu", wystarczyło więc tylko zamienić piętra. Stało się to szybko i naturalnie.

Etat w Starym Teatrze to spełnienie marzeń każdego absolwenta szkoły teatralnej.

- Trafiłam na czas "złotej ery" Starego Teatru, kiedy reżyserowali w nim legendarni twórcy: Jarocki, Wajda, Grzegorzewski. Ostatnio chcąc nie chcąc robiłam takie małe podsumowanie swej kariery i ze zdumieniem stwierdziłam, że pracuję w Starym Teatrze już 25 lat. Cudownie czuję się wśród tych ludzi i murów, dlatego choć miałam propozycje zmiany miejsca pracy, nigdy się na to nie zdecydowałam.

Ma Pani tę jedną jedyną rolę, która definiowałaby Panią jako aktorkę?

- Są role, które powodują rozstrój nerwowy czy ból żołądka. Człowiek nie śpi po nocach, jest się strasznie zestresowanym. A potem niespodziewanie nabiera się takiej dziwnej miłości do tej roli. Są też takie, które od razu nas uskrzydlają i również nie śpimy - ale z euforii, a nie ze stresu. Bo za chwilę będzie próba, a za moment premiera, a potem będziemy to grać do końca świata. Czasem występowałam gościnnie na innych scenach w Krakowie - i bardzo ciepło wspominam współpracę z Barbarą Sass. To był "Miesiąc na wsi" Turgieniewa - a w nim taka rola, o jakiej rzeczywiście się marzy, choć tak naprawdę jest to diabelstwo trudne do zagrania. Podobnie było z "Idiotą" Dostojewskiego - w Teatrze Słowackiego też w reżyserii Barbary Sass. To przez tę rolę nie spałam po nocach i czułam się wykończona psychicznie i fizycznie, nie wiedziałam, jak to wszystko poskładać. Teraz z kolei w repertuarze Starego Teatru mam spektakl "Triumf woli". Reżyseruje go Monika Strzępka, biegunowo inna od Barbary Sass. Dlatego poziom humoru, czułości i wiary w możliwe "niemożliwe" jest tu ogromny. Moja Wróżka jest trochę śmieszna i kiczowata, ale świetnie mi się ją gra, dlatego na przedstawiania pędzę jak, nomen omen, na skrzydłach. Może więc duet Strzępka-Demirski i Basia Sass to rzeczywiście ten reżyserki tercet, któremu wyjątkowo wiele zawdzięczam.

Jak się Pani odnajduje w nowej sytuacji Starego Teatru, wywołanej zmianami na stanowisku jego dyrektora?

- Bardzo byśmy chcieli, żeby nic złego się już nie wydarzyło. Nowy sezon otwarty - chcielibyśmy więc, żeby reżyserzy, którzy się zapowiadają, dotarli do nas i zrealizowali to, co zapowiadają. To był trudny czas, ale trzeba iść do przodu. Podchodzę do tego trochę pragmatycznie, jak moja Gerda z "Kamerdynera": kolejne wojny się przetaczają, powstają i rozpadają się imperia, a ona stoi na straży przekonania, że życie jest bezcenne i po prostu trzeba je przeżyć. Podobnie jak przyjaźń i lojalność, wystawiane co krok na bardzo ciężkie próby.

Występowała Pani w warszawskich teatrach. Tam się gra się inaczej?

- Kraków nie jest skory do pochwał, nigdy jakoś szczodrze ich nie rozdaje. Może gdzieś za drzwiami czy po korytarzach chwali, ale na pewno nie publicznie i z pompą. W przeciwieństwie do Warszawy, która ma odchylenie w drugą stronę: zalewa komplementami i docenia to, co się robi. Jeśli chodzi o stolicę, to ja mam głównie doświadczenie pracy z Krzysztofem Warlikowskim. Grałam w "Krumie", w "Apolonii", w "Końcu". Miałam wrażenie, że wchodząc na scenę, byłam przyjmowana z rezerwą. Ale kiedy dobrze zagrałam, od razu otrzymywałam zwrotną energię absolutnej aprobaty i zainteresowania. A może to mi się tylko tak wydaje?

Jeśli chodzi o kino, to "Kamerdyner" jest przykładem na to, że często dostaje Pani role kostiumowe. Z czego to wynika?

- Tak było od początku mojej kariery. Zaczęłam od "Damy Kameliowej", którą robił pan Jerzy Antczak 24 lata temu. W tym samym czasie grałam w Starym we wspomnianym "Fantazym". Tu i tu nosiłam więc efektowne kostiumy. Czy to dlatego, że wtedy były inne czasy? Trudno powiedzieć. Ja w każdym razie kostium bardzo lubię i nie czuję się w nim sztucznie czy niewygodnie. Bo prawda jest taka, którą powtarzam swoim studentom, że nigdy nie może być tak, że kostium to samodzielny byt. Najpierw ma być człowiek z krwi i kości - a dopiero potem kostium.

Zagrała Pani kilka ról w serialach - choćby w "Barwach szczęścia" czy "Na dobre i na złe". Jak to przyjęto w Starym Teatrze?

Często studenci mnie pytają: czy mają zagrać w serialu, czy też nie? To jest w gruncie rzeczy poważny dylemat. Ja stoję jednak na stanowisku, że nie wolno nam nikogo oceniać. Bo nikt z nas nie siedzi w głowie człowieka, który ma podjąć taką decyzję. Przez pewien czas w młodości w wielu sprawach byłam radykalna, w tej kwestii również i zdecydowanie odrzucałam serialowe oferty. Zbiegiem lat stałam się jednak bardziej wyrozumiała. Dlatego pojawiłam się w serialach. I nie przypominam sobie, abym z tego powodu miała jakieś nieprzyjemności w teatrze.

Dom to miejsce, gdzie Pani odpoczywa od aktorstwa?

- Tak. Aczkolwiek bardzo boleję nad tym, że rzadko w nim bywam. Najlepiej odpoczywam w miejscowości rodzinnej mojego taty - w Makowie Podhalańskim. Uwielbiam gotować. Jeśli uda mi się więc wyjechać na wakacje i mam trochę wolnego czasu, to jestem najszczęśliwsza, kiedy mogę się zamknąć w kuchni. A jeśli ktoś bliski zamknie się tam ze mną i mogę temu komuś gotować - to jestem jeszcze szczęśliwsza.

Co Pani najchętniej gotuje?

- Żeby powiedzieć nie szumnie, a przystępnie: dania smaczne. Czasem coś z kuchni polskiej, czasem coś z włoskiej. Czasem jakaś wegetariańska potrawa, a czasem -pieczony indyk. Czyli cokolwiek - ale smacznie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji