Artykuły

O kilka lat za późno

"Małą Apokalipsę", tę w teatralnym kształcie prezentowanym właśnie na scenie Teatru Współczesnego, poprzedziła fama owocu zakazanego, jakim stała się książka Tadeusza Konwickiego. W kraju skazana na nieoficjalny obieg, a na świecie 17 przekładowi

Dzisiaj, kiedy owoc przestał być zakazany, stał się niestety, prawie natychmiast przejrzały, stracił pociągający zapach i smak. I nie rzecz nawet w tym, że od "podziemnej" publikacji "Małej Apokalipsy" minęło 11 lat bo to w gruncie rzeczy niewiele. Od tamtego momentu jednak tyle się w Polsce zdarzyło, że jej obraz zawarty w "Apokalipsie" bardzo już spłowiał i trąci banałem. I nie jest to nawet wina autora. Po prostu o sprawach, które tą treścią książki Konwickiego, tyle ostatnio napisano i powiedziano, że niczego nowego i odkrywczego nie można z niej wyczytać. Dowodzi tego w każdym razie adaptacja i inscenizacja "Małej Apokalipsy" Krzysztofa Zaleskiego. Jej premierowe wykonanie odbyło się w połowie grudnia ub. roku w warszawskim Teatrze Ateneum i rychło okazało się, że nie wzbudziło entuzjazmu. "To, o czym opowiada - pisał recenzent rządowej "Rzeczpospolitej" - dotyczy dnia przedwczorajszego, w najlepszym razie wczorajszego, ale na pewno nie dzisiejszego. Dlatego nie wstrząsa widzem, nie porusza, nie złości, nie zachwyca". Szczecińskie wydanie inscenizacji Zaleskiego, w reżyserii Tadeusza Zapaśnika, moim zdaniem, potwierdza tę opinię.

O co mianowicie w tej "Apokalipsie" chodzi?

Jej główny bohater, pisarz, otrzymuje od twoich przyjaciół opozycjonistów propozycja samospalenia się przed gmachem KC partii, co ma stanowić spektakularny protest wobec jej polityki. Dzień jest 22 lipca, pod koniec lat siedemdziesiątych, a w Pałacu Kultury, którego sylwetka jest do minującym akcentem dekoracji Jana Banuchy, odbywa się właśnie zjazd partii.

Aby nie było wątpliwości, oskarżając namiętnie "system", Konwicki by najmniej nie oszczędza opozycjonistów. Interesowność I dwulicowość, to, wydaje się, pierwsze z brzegu cechy, jakie ich łączą. Ponieważ jednak bohater przeżywa właśnie okres głębokiej depresji, propozycja samospalenia zaczyna go nawet pociągać, do strzegą w niej sposób na rozwiązanie swojej sytuacji. I tak, w oczekiwaniu na wyznaczono mu godzin, bohater rozpoczyna ostatnią wędrówką po Warszawie. Jest w tym chyba coś z wędrówki Dantego po dziewięciu kręgach Pieklą, jako nie podobnie odrażające zdaje się być wszystko, co na tej drodze spotyka.

W nienawistnym systemie wszystko funkcjonuje fatalnie i tak, dla przykładu, co rusz można lokatorom odcięć dopływ wody i gazu, a wytworami systemu są prymityw i chamstwo, które uosabiają: kelnerka w barie mlecznym, kelner w rzędowej (?) restauracji, czy też jego szef, poprzednio pułkownik SB oraz inni. Co wrażliwsze jednostki popadają w tym systemie w obłąkanie, a jego funkcjonariusze ratuję się wynajdywaniem usprawiedliwiających go teorii.

W ponurym, zdegenerowanym świecie "Małej Apokalipsy" nie ma żadnego jasnego punktu, odrobiny nadziei. I już choćby dlatego jest to obraz świata jakby z założenia fałszywy. W każdym razie to, co mogło przemawiać z niego wczoraj, przestało wywierać wrażenie dziś. I nie zmienia tego faktu daleko posunięta Ironia autora, posługująca się raz po raz groteskę.

Szkoda, bo nie można przedstawieniu odmówić teatralnej sprawności. Są w nim sceny i postacie pozostające w pomięci. Do nich, w moim przeświadczeniu należą w pierwszym rzędzie bracia bliźniacy, pisarz i docent, w wykonaniu Tadeusza Zapaśnika, wyrazista scena pobytu bohatera (Jacek Polaczek), w mieszkaniu Nadieżdy - Anny Januszewskiej, jakby w tonacji rosyjskiego romansu. W ogóle rosyjski "wątek" jest dość znaczący również dzięki Kolce Nochalowi, rodem z "Dwunastu krzeseł", w wykonaniu Adama Zycha. To także zawodowa niejako, bo całkowicie bez namiętna i rzeczowa konspiratorka Iwony Kowalskiej. No i były działacz, strącony z samego szczytu, Zbigniewa Witkowskiego.

I oczywiście główny bohater, którego gra Jacek Polaczek, tyle, że w tym przypadku jest to postać dość ambiwalentna. Spokojny opanowany, refleksyjny, ale zarazem jakby wyzbyty wszelkiego dramatyzmu. Po pro stu zwyczajny, niesłychanie stonowany, a cały jego dramat, to wyłącznie bezmierna samotność.

"Mała Apokalipsa" kończy się zanim jeszcze padną ostatnie słowa Bogu, orgiastyczną sceną żarcia i picia w sali "tajnych bankietów dla najwyższego kierownictwa". Sądzę, że realizatorzy przesadzili tutaj z karykaturowaniem sytuacji i ludzi. Odnosi się to zwłaszcza do postaci, które prezentują, Bolesława Fafińska i Mieczysław Banasik.

To ogólne żarcie i picie, mające stanowić odbicie społeczeństwa w krzywym zwierciadle, przypomniało mi inne przedstawienie, oglądane w warszawskim Teatrze Rozmaitości w 1979 roku, a więc wtedy, kiedy pojawiła się "Mała Apokalipsa". Było to "Wesele raz jeszcze" wg opowiadania Marka Nowakowskiego, w adaptacji Janusza Krasińskiego, w reżyserii Romana Kordzińskiego. W tym przedstawieniu chodziło mniej więcej o to samo, co w "Małej Apokalipsie": o krytyczny obraz społeczeństwa w tam tym systemie. Pamiętam, że uderzyła mnie ostrość jego wymowy. Teraz, po latach, myślę, że mówiło ono i znaczyło wtedy znacznie więcej, niż "Mała Apokalipsa" dzisiaj, trafiało o wie le bliżej sedna rzeczy.

Zresztą, najlepiej chyba oceni obecne przedsięwzięcie Teatru Współczesnego jego publiczność. Zobaczymy na jak długo okaże mu zainteresowanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji