Artykuły

Brawo aktorzy!

"Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie" Adama Mickiewicza w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Stanisław Godlewski w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Scenografia to dosyć uniwersalna, pusta przestrzeń z wielką betoniarką na środku sceny, co sugeruje, że Polska jest wciąż w budowie. Dużo tutaj sentymentów, jeszcze więcej dowcipów. W Teatrze Nowym od soboty można oglądać "Pana Tadeusza" w reżyserii Mikołaja Grabowskiego

Trudno pisać o najnowszej premierze w Teatrze Nowym. Trudno z tego powodu, że "Pan Tadeusz" w reżyserii Mikołaja Grabowskiego jest dokładną kopią "Pana Tadeusza", którego Grabowski robił kilka lat temu w Starym Teatrze w Krakowie, a później jeszcze w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Wersję krakowską zresztą poznańska publiczność mogła oglądać na festiwalu "Bliscy Nieznajomi" w 2013 r.

W końcu to narodowa klasyka

Zasada jest taka sama: oto zróżnicowana (pod kątem strojów i proweniencji) grupa Polaków-pielgrzymów zaczyna odgrywać "Pana Tadeusza". Role są przypisane, ale istotniejszy jest tutaj żywioł samego języka, który prowadzi całą akcję. Mickiewiczowski trzynastozgłoskowiec jest więc mówiony, śpiewany, krzyczany, szeptany

Adaptacja Grabowskiego i Tadeusza Nyczka zawiera wszystkie istotne wątki oryginału oraz większość postaci. Muzyka Zygmunta Koniecznego dopełnia opowieści i dynamizuje spektakl. Scenografia to dosyć uniwersalna, pusta przestrzeń z wielką betoniarką na środku sceny, co sugeruje, że Polska jest wciąż w budowie. Dużo tutaj sentymentów, jeszcze więcej dowcipów. Dowcipów, które śmieszą - trudno, żeby nie działały, skoro sprawdziły się już dwukrotnie.

Grabowski zrobił więc z "Pana Tadeusza" model na tyle uniwersalny, że pasujący do każdych czasów i każdej chwili. W końcu to narodowa klasyka, więc zawsze można z niej czerpać i znaleźć coś ciekawego. Starczy tylko trochę podreżyserować gagi, dodać muzykę, ładne światła, zaakcentować niektóre słowa tak, żeby rymowały się z jakąś doraźną polityczną aluzją i... jakoś to będzie. Szkoły przyjdą.

O żadnej wspólnej pielgrzymce nie ma mowy

W ten sposób powstaje spektakl, który ni ziębi, ni grzeje. I który trudno brać serio.

Dzieło literackie w teatrze można traktować w różny sposób: albo jako źródło wiedzy, albo jako inspiracje, albo jako stelaż konstrukcyjny dla własnych poszukiwań, albo po prostu jako obiekt estetyczny, który chce się wystawić (na przykład po to, by posłuchać pięknego języka). Wszystko można, byle konsekwentnie i byleby to było zrobione szczerze, z pasją, z jakiejś potrzeby lub zaangażowania (naprawdę, niekoniecznie politycznego).

Mikołaj Grabowski bierze z każdej z tych opcji po trochu i powstaje twór na bazie dzieła Mickiewicza, który jest bardzo ogólny, bezpieczny, uniwersalny i poznawczo w ogóle nieciekawy. Uważny czytelnik "Pana Tadeusza" nie dowie się ze spektaklu wiele więcej ponad to, co sam wyczytał. Ot - Polacy mają różne wady i zalety; kłócą się, a potem godzą; przyczyną ich konfliktów są zazwyczaj ich przywary. A wszystko to w zgrabnej i ogranej metaforze pielgrzymki, która wspólnie performuje klasyczny tekst.

Kilka lat temu jeszcze można było uwierzyć, że faktycznie wszyscy Polacy wspólnie odgrywają jakiegoś "Pana Tadeusza". Dziś już trochę trudniej - o żadnej wspólnej pielgrzymce nie ma mowy. Jest kilka różnych grup interesów i poglądów, które wzajemnie siebie zwalczają, dialog przestaje być możliwy. I klasyka narodowa raczej tu nie pomoże. Bo jeśli nie potrafimy współcześnie się ze sobą porozumieć takim językiem, jakim mówimy dzisiaj, to raczej nie uda nam się tego dokonać trzynastozgłoskowcem.

Urokliwa Zosia, dumna Telimena

Pal już licho intelektualne lenistwo - to dosyć powszechne w teatrze i łatwo wybaczalne. Najgorsze jest jednak rutyniarstwo, które potrafi zabić wszystko - zwłaszcza tak żywą formę sztuki jak teatr. Wystawianie po raz któryś tego samego dzieła, w tych samych dekoracjach, kostiumach i światłach jest po prostu obezwładniająco nudne.

Czy zatem w ogóle warto zobaczyć poznańskiego "Pana Tadeusza"? Tak. Powodem jest zespół aktorski. Wiadomo, że Teatr Nowy zespołem stoi i aktorzy z tego teatru potrafią dostroić się we wspaniałą orkiestrę. Tutaj jednak osiągają naprawdę wyjątkowe rezultaty. Można by wiele napisać o tym, w jaki sposób Maria Rybarczyk przedstawia Mickiewiczowskie opisy przyrody lub jak przerażający i groźny jest Ildefons Stachowiak jako Gerwazy. Lub jak wspaniale brzmią sceny zbiorowe. To wszystko wymagałoby osobnego tekstu. Skupmy się zatem na odtwórcach głównych ról.

Tytułową postać kreuje debiutujący w Poznaniu Jan Romanowski i jest to debiut więcej niż udany. Tadeusz to postać niezbyt ciekawa, jednak młody aktor tchnął w nią tyle szczerego zapału, a jednocześnie osobliwego komizmu, że trzeba tylko czekać na jego dalsze role. Partneruje mu Alicja Juszkiewicz jako Zosia. To rola zupełnie niepozwalająca na popis, jednak Juszkiewicz świetnie wykorzystuje te kilka momentów, w których może się pokazać na scenie. Bardzo świadomie gra ciałem, tworząc urokliwy obraz zahukanej pensjonarki.

Intrygującą interpretację Telimeny przedstawiła Anna Mierzwa. Wiadomo od dawna, że Mierzwa to aktorka pierwszej klasy, jednak tutaj po raz pierwszy miała okazję zmierzyć się z rolą dojrzalszą, dużo mniej trzpiotowatą niż zwykle. I świetnie, że taką okazję dostała. Telimena w jej wykonaniu to nie żadna wyfiokowana dama czy kolejne echo Grażyny Szapołowskiej, lecz raczej chytra i dumna, temperamentna kobieta. Już od pierwszego wejścia na scenę, od pogardliwie skrzyżowanych ramion widać, że Soplicowo traktuje jako dobrowolne zesłanie, a lepiej czułaby się w wielkim mieście. W sprawach miłosnych potrafi być uwodzicielska, a jednocześnie kalkulować jak najgorsza przekupka.

Aktorstwo bez żadnych udziwnień

Wspaniale zabłysnął Mateusz Ławrynowicz jako Hrabia - nieco śmieszny nadwrażliwiec i poeta, obdarzony fantazją, naiwnością i duchowością. Jego estetyzm nie bierze się z próżności czy naśladowania zagranicznej mody, lecz raczej z autentycznej potrzeby piękna. Szkoda, że w tej inscenizacji nie ma tej postaci więcej. Ławrynowicz jest stworzony do repertuaru romantycznego - ma warunki, wrażliwość i umiejętności, doskonale panuje nad wierszem i brzmieniem słów.

Na koniec należy opisać kreację Mariusza Zaniewskiego jako Robaka. Przez niemal cały spektakl ginie on w tłumie postaci, jest nieco karykaturalny i groteskowy, jednak dopiero w finale widzowie mogą doświadczyć tego niezwykłego przeżycia, jakim jest spowiedź Jacka Soplicy. Zaniewski stoi na środku sceny, w białej koszuli nocnej. Patrzy w dal, wzrok skupiony w jednym punkcie, dłonie opuszczone wzdłuż tułowia. W ogóle się nie porusza, nie gestykuluje, po prostu mówi. Ale jak mówi! Niemal na jednym tonie, cicho, spokojnie, jakby zrezygnowany. A jednocześnie ta asceza środków wzmaga prawdę emocjonalną postaci i wzbudza szczere wzruszenie. Zaniewski wspaniale operuje pauzą. Kiedy opowiada o swojej miłości do Ewy Horeszkówny i nagle przerywa, jakby właśnie coś sobie jeszcze przypomniał albo jakby nagle ją zobaczył Jest w tych pauzach coś niebywałego, w tym świadomym zmienianiu rytmu wiersza. Mówiąc krótko - wielkie aktorstwo, proste i czyste, bez żadnych niepotrzebnych udziwnień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji