Artykuły

W cyrku życia

"Drach" Szczepana Twardocha w reż. Roberta Talarczyka - koprodukcja Teatru Śląskiego w Katowicach i Teatru Ziemi Rybnickiej. Pisze Marta Odziomek w Gazecie Wyborczej - Katowice.

"Drach" został pomyślany jako utwór nieprzyjazny czytelnikowi - napisał kilka lat temu Dariusz Nowacki w recenzji książki Szczepana Twardocha. Ze spektaklem w reżyserii Roberta Talarczyka, którego prapremiera odbyła się w niedzielę w Teatrze Ziemi Rybnickiej, jest podobnie. Jest niełatwy w odbiorze. W szczególności dla widzów, którzy tej powieści nie przeczytali. Ogląda się, owszem, ale właśnie nieprzyjaźnie.

W rzędzie za mną jeden z widzów pyta podczas antraktu swoją koleżankę: - I jak, łapiesz coś z tego? Ona: - Ciężko. On: - No ja też.

Ja książkę na szczęście przeczytałam, więc wiem, kto jest kim, z kim, po co i dlaczego. Widzowie niewtajemniczeni wcześniej w jej treść wątków na scenie się dziejących i bohaterów w nich uczestniczących zwyczajnie nie łapią, nie potrafią ich bowiem połączyć, a więc nie dostają fabuły (która przecież w tej opowieści jest!). I tu pierwsza moja refleksja po prapremierze "Dracha" - każdy spektakl na podstawie jakiegokolwiek dzieła powinien chyba być w miarę czytelny również w oderwaniu od swojego literackiego pierwowzoru, prawda? No a ten, niestety, nie jest.

Nie jest, ponieważ reżyser Robert Talarczyk, dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach, koproducenta spektaklu, został wierny owej nieprzyjaznej książkowej narracji. To znaczy zdecydował się, że wszystko pokaże "w jednym miejscu i czasie", a czego widocznie czytelnie zrobić się na scenie nie da. Akcja na scenie gna i się plączę. A książkę czyta się wolniej, jej narrację można sobie powoli rozplątywać, układać. I wracać do niezrozumiałych, niezapamiętanych przez naszą pamięć wątków. A w przestawieniu powtórzeń nie ma. Może więc trzeba było zrobić jeszcze większą selekcję wątków na potrzeby adaptacji?

Drach, który układa

Na szczęście tytułowy drach porządkuje nieco ten fabularny chaos. Nie jestem wielką fanką narracyjności w teatrze, wolę jak akcja toczy się za pomocą dialogów, a nie jest mi przez kogoś opowiadana, ale w tym przypadku cieszę się, że narrator na scenie pozostał. Ba - został nawet podwojony! Potwór nazywający siebie i ziemią, i słońcem przybrał w spektaklu postać mężczyzny oraz kobiety. Nie wiem tylko, dlaczego aktor został odziany w sukienkę (Bartłomiej Błaszczyński), a aktorka (Anna Kadulska) - w garnitur. Być może dlatego, aby podkreślić, że nie przynależą oni do ziemskiego porządku, są spoza niego. Nie mają więc ciał ani przypisanych płci. Są jak te anioły z filmu "Niebo nad Berlinem" na przykład. Anioły śmierci, na co wskazuje gest założenia przez aktorów czarnych skrzydeł w dramatycznym finale.

Wszystko jest tu smutne, dołujące, tragiczne. Jak ludzkie życie odarte z małych radości. A więc w duchu książki Twardocha. Inscenizacja też jest wywiedziona z powieści. Twórcy spektaklu czynią bowiem losy śląskiej rodziny uniwersalnymi. O tym, że jest to rodzina mieszkająca w XX wieku na Śląsku sygnalizują języki (śląski, polski, i niemiecki), nazwy miejscowości, elementy kostiumów i bryła połyskującego hipnotycznie węgla wisząca nad głowami bohaterów. Choć to akurat może też być symbol dracha, który - jak mawia jeden z bohaterów tej sagi, szalony Pindur - jest ziemią i słońcem (rewersem węglowej kuli jest coś na kształt złotego słońca).

Autorką tej zjawiskowej scenografii i gry świateł jest znana z "Himalajów" Katarzyna Borkowska, która miłuje się w zawieszanych złowieszczo na sztankietach bryłach (motyw z wiszącym jak meteor węglem, ups... był już w sosnowieckim Teatrze Zagłębia, podczas niedawnej premiery "Duchologii polskiej". Zgadzam się, był tam mniej widowiskowy).

Więcej tu zresztą powidoków z "Himalajów" - psychodelia, majaki, rozmowy wyciągnięte z kontekstu, przenikanie się czasu przeszłego z przyszłym, migawkowość. I obłąkańczy niby-taniec, dziwaczny ruch tych marionetek (też autorstwa Kai Kołodziejczyk).

Bez śląskiego przebrania

Nie ma w "Drachu" zatem, jak wspominał Robert Talarczyk, żadnych makatek i byfyjów. Śląski kostium wydał się (już teraz, po cyklu spektakli o Śląsku) niepotrzebny. I z tego cieszył się także sam autor. Po pokazie przedpremierowym, w którym uczestniczył, napisał (na swoim profilu na Facebooku), że wreszcie nie pojawia się "cała ta fałszywa świadomość śląskich krasnoludków". I ja się ku tej wizji przychylam, bo tego "anturażu górniczego" już było w teatrze nadto, niemniej ta śląskość tu jest i kto chce, potrafił będzie ją odnaleźć i się nią cieszyć. No bo przecież mimo uniwersalizacji tej historii wydarza się ona jednak w konkretnym miejscu.

Choć miejsce nie ma w spektaklu żadnego znaczenia. To znaczy wszystko wydarza się w przestrzeni bardzo symbolicznej, w jakimś cyrku (życia), na okrągłej arenie otoczonej kulisami z lustrami zniekształcającymi obraz (żyjąc, gramy różne role, przywdziewamy maski itp.). Chociaż... być może ta arena ma przywodzić na myśl również koło kopalnianej wieży wyciągowej, tak mocno wpisanej w nasz pejzaż? Z drugiej strony - może być po prostu kołem fortuny.

Na ziemi i w ziemi

A wiadomo - koło fortuny nieustannie się kręci. Raz się więc jest na wozie, raz pod wozem. Jeśli idzie o "Dracha" - pod ziemią, która jest tu ważnym elementem, nawet miejscem wydarzeń (to miejsce akurat ma znaczenie). W spektaklu "w ziemi", czyli tutaj dosłownie w scenie, w jej obniżonej podłodze, kryje się nie tylko sam Josef, bo zabił kochankę, z którą wcześniej się w tym miejscu kochał, ale też i Nikodem, jego prawnuk, flirtując... ze swoją kochanką sto lat później - jakby obaj chcieli ją ukryć przed światem.

To oczywiste nawiązanie do bezczasowości, nielinearności tego spektaklu i jest ich tutaj więcej. Zdarzenia dzieją się - jak w książce - u progu XX wieku, podczas II wojny światowej, w latach 90., a także w wieku kolejnym. Bohaterowie są różni, ale narrator każe postawić nam między nimi znak równości, bo przecież i tak "wszystko (w końcu) jest jednym - ziemią, słońcem, drachem". I tak się wszystko miesza, kotłuje, powtarza, kończy...

Perełki z aktorkami

Z konstrukcją (podwójnego) dracha mam problem. Nie rozumiem, dlaczego wszystko wiedząc, drachy dziwią się ludziom i ich czynom. W finale są inni niż na początku spektaklu. Jak się to wszystko zaczyna kręcić, stoją z boku i tylko snują narrację, zdziwieni, skąd to wszystko wiedzą, co wiedzą. Z czasem coraz odważniej przyglądają się ludziom, przybliżają się do nich, naśladują ich ruchy, trochę się z nich i ich niewiedzy naśmiewają. Grobowym tonem, który przełamywany jest zaledwie kilka razy - sceną z zalotami, ślubem, rozmową dwóch dorastających (ale w cieniu wojny) dziewczyn.

Tak się składa, że są to również prawdziwe perełki tego spektaklu. Cudnie zagrane przez aktorów, a raczej aktorki momenty. W pamięci na długo zostanie mi scena z Valeską, którą znakomicie gra Barbara Lubos, kiedy to (bardzo czytelnie!) raz jest młódką, innym zaś razem - starą kobietą szykującą się na śmierć. Ożywienie przynoszą też sceny z tragikomiczną Grażyną Bułką jako Gelą. Nie mówiąc o świetnej śląszczyźnie obu pań, która wyraźnie się wyróżnia. Bohaterów tej sagi nie ma, to znaczy - wszyscy nimi są. Josef Magnor (mąż Valeski, ojciec Ernsta, pradziadek Nikodema), od którego zaczyna się ta opowieść, jest poprawnie grany przez Mateusza Znanieckiego. Sprawnie żongluje swoimi rolami - żołnierza, górnika, męża, kochanka i szaleńca.

Banalna współczesność

Rozczarowuje natomiast relacja i konstrukcja Nikodema, Dziewczyny, która mu się wymknęła, czyli kochanki (Agnieszka Radzikowska), oraz jego żony, Katarzyny (Kaśka Dudek). Współczesny mężczyzna jawi się jako niedorosły, rozpieszczony chłoptaś, który ma problem z podejmowaniem decyzji i odpowiedzialnością za innych. Michał Rolnicki miota się po scenie w rozchełstanej koszuli, kłócąc się z żoną, albo znika w jej wnętrzu, flirtując z kochanką. Sceny te niestety stanowią najsłabszą część spektaklu, są jak wyciągnięte z tandetnej telenoweli. (Trzeba pamiętać, że ową banalność zarzucono też Twardochowi, więc może jest to świadomy zabieg reżysera? Niemniej ogląda się ów trójkąt miłosny ciężko).

Podsumowując - "Drach" w reżyserii Roberta Talarczyka to ponury fresk o życiu. Żałobny dytyramb opłakujący ludzi. Epitafium dla wszystkich, którzy żyli, żyją i będą żyć, bo umrą. Ich życie jest z góry przegrane. Wypełnią je (lub nie) dzieciństwo, dorastanie, miłość, ślub, zdrada, potomstwo, wojna, starość, choroby. I potem do piachu, do błota, do ziemi. Jeśli dotknie ich radość, to na chwilę. Zwykle jednak towarzyszy im płacz, znój, nieszczęście. Cyrkowy, groteskowo-makabryczny anturaż spektaklu z jednej strony kontrastuje z tym przesłaniem, a z drugiej go dopełnia, bo przecież cyrk to okrucieństwo przykryte maską zabawy. Jak życie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji