Artykuły

Długi powrót na scenę

Paweł Dangel po 30 latach pracy w branży finansowej wrócił do teatru. Były prezes Grupy Allianz chciał znów reżyserować sztuki, ale okazało się to trudne. Aby mieć swobodę twórczą, musiał wziąć sobie na głowę cały teatr. Wygrał konkurs na dyrektora warszawskiego Ateneum i teraz jednocześnie reżyseruje oraz odbudowuje jego pozycję w stołecznym świecie kultury.

FORBES: Pięć lat temu opuścił pan Allianz i słuch o panu zaginął. Wiele osób myślało, że wybrał się pan na emeryturę. PAWEŁ DANGEL: Jeszcze na to za wcześnie. Wówczas zależało mi na tym, aby zakończyć karierę biznesową, która trwała blisko 30 lat. Tylko ten ostatni biznesowy projekt, czyli zbudowanie Grupy Allianz w Polsce, zajął mi 16 lat. Spółka doszła do takiego etapu, że bez obaw ojej przyszłość mogłem przekazać ją w ręce kogoś młodszego. Przyszedł czas, aby się zastanowić, po co jeszcze człowiek na tym świecie jest, i zmierzyć się z refleksją, w jakim zawodowym kierunku powinienem pójść.

W zarządzanie firmą zakradła się nuda?

- Doszło znacznie więcej korporacyjnego urzędniczenia i biurokracji kosztem wyzwań czysto biznesowych. W początkowych latach 80 proc. swojego czasu poświęcałem biznesowi, a w 20 proc. czułem się urzędnikiem korporacyjnym. Po 16 latach te proporcje diametralnie się odwróciły -w 80 proc. czułem się urzędnikiem, a w 20 proc. biznesmenem czy przedsiębiorcą. Czasu dla klientów, partnerów biznesowych, sieci sprzedaży i na rozwój firmy coraz bardziej brakowało. Zarządzanie za pomocą tabelek, sprawozdań i Excela to nie była już moja bajka, nie mój świat. Pozostać w korporacji wyłącznie z pobudek czysto pragmatycznych, prestiżu, pensji czy premii to nie była dla mnie opcja. Poczułem też, że przez te wszystkie lata przetrwała moja miłość do teatru i zawodu reżysera, który "tymczasowo" zawiesiłem blisko 30 lat wcześniej.

Ale to nie było tak, że czekał pan 30 lat, aż znowu będzie mógł wystawiać sztuki?

- Nie. W moim zawodowym życiu zawsze chodziło o to, żeby przeżyć je twórczo i aby wciąż móc się rozwijać. Często powtarzam, że można mieć twórczy zawód, ale przeżyć nudne życie i na odwrót. Dopóki miałem poczucie, że w biznesie się realizuję - i intelektualnie, i emocjonalnie, że coś tworzę, to dawało mi motywację do dalszej pracy. Ale kiedy to się skończyło i poczułem, że swój "spektakl" pod tytułem Allianz wyreżyserowałem już do końca, nie było nad czym się zastanawiać. Trzeba było pomyśleć o nowym wyzwaniu.

A ta poprzednia przemiana, kiedy pan w Londynie w latach 80. odszedł z teatru do biznesu - czy to był czysty pragmatyzm, czy po prostu biznes pana zauroczył?

- Na początku emigracji nie wyobrażałem sobie, że mogę żyć bez teatru. Wszystkimi sposobami próbowałem w nim zostać - reżyserowałem w mniejszych teatrach, w polskim teatrze, potem zostałem wykładowcą na uczelniach teatralnych, gdzie ze studentami realizowałem spektakle. Na początku tej drogi nie udało mi się jednak przebić do pierwszej ligi teatralnej w Londynie. Nie miałem takiej możliwości, takich znajomości, mój język był za słaby. Byłem też odpowiedzialny za rodzinę, którą trzeba było utrzymać, zapewnić jej godne życie i poczucie bezpieczeństwa, które na emigracji jest mocno zachwiane. Zacząłem się więc łapać różnych dodatkowych zawodów, aż w końcu przez kompletny przypadek wylądowałem w ubezpieczeniach. Zawód agenta wydawał się dobrym kompromisem, aby móc nim dorobić do zawodu reżysera. Pracuje się we własnym czasie i we własnym zakresie. Przez dwa lata próbowałem godzić pracę w obu tych zawodach. Pracując po kilkanaście godzin dziennie i siedem dni w tygodniu. Do klientów porozrzucanych po mieście trzeba było jeździć przez cały ogromny Londyn. W końcu dotarło do mnie, że tak dłużej nie dam rady. Przybywało klientów, zacząłem też awansować w firmie, więc musiałem się zacząć również dokształcać. Poczułem, że prędzej czy później zacznę chałturzyć i albo tu, albo tam. Coś w końcu zawalę. Musiałem dokonać wyboru i podjąłem decyzję, że chwilowo zawieszam teatr.

Ta chwila się przedłużyła.

- Niemniej słowa dotrzymałem, bo w końcu wróciłem. Tyle że moim celem nie było żadne dyrektorowanie. Moja menedżerska kariera w pełni zaspokoiła moje ego, jeśli chodzi o kierownicze stanowiska. Chciałem być wolnym człowiekiem. Zająć się twórczością - pisać i reżyserować. Zacząłem od książki, którą pt. "Zawsze wzwyż, nigdy w dół" wydało krakowskie wydawnictwo Znak.

Chciał pan reżyserować, a ostatecznie został dyrektorem całego teatru,

- Z propozycjami wystawienia sztuk zwracałem się do dyrekcji licznych teatrów w całej Polsce. Wielu dyrektorów znało mnie osobiście, bo przez lata jako Grupa Allianz bardzo szczodrze wspieraliśmy kulturę, a w szczególności teatry. W środowisku byłem więc rozpoznawalny jako przysłowiowy "bankomat". Rozmów było dużo, wypitych kaw też sporo, ale konkretnych propozycji jako reżyser się nie doczekałem. Drzwi uchylił przede mną jedynie Teatr Nowy w Łodzi. Wystawiłem znaną, ale bardzo wymagającą aktorsko i reżysersko farsę "Czego nie widać" Michaela Frayna. Taki sprawdzian reżyserskiego warsztatu, bo nie da się w tej sztuce nic "oszukać". Tam wszystko musi chodzić jak w szwajcarskim zegarku. Było to dla mnie szalenie ważne doświadczenie po tak długiej przerwie. W tym samym czasie zwróciły się do mnie zaprzyjaźnione osoby związane z Teatrem Ateneum i namówiły mnie, abym wystartował w konkursie na stanowiska dyrektora naczelnego i artystycznego teatru. Był to już trzeci konkurs z rzędu na to stanowisko, bo dwa poprzednie zakończyły się fiaskiem. No i wyszło tak, że chciałem się napić piwa, a zamiast tego wziąłem sobie na głowę cały browar. To była moja cena za powrót do zawodu reżysera.

Dla postronnego obserwatora teatr wygląda na zespół indywidualistów, z których każdy ma inne ambicje, a dyrektor musi pogodzić wszystkich ze sobą. To ciężka praca?

- Rzeczywiście wyzwań jest sporo. Pojawiają się konflikty różnych interesów. Pojęcie zespołowości nabrało innego znaczenia. Pamiętam, jakie dylematy miał kiedyś dyrektor teatru. Przychodziły do niego trzy, cztery aktorki, bo każda chciała zagrać tę samą rolę. Dlatego wyobrażałem sobie, że moim głównym problemem będzie kolejka ludzi przepychających się w drzwiach do mojego gabinetu dopytujących się, kiedy i co zagrają w sezonie? Jest jednak inaczej. Dzisiaj częściej się słyszy od aktorów, że chcą się zwolnić z próby czy przedstawienia, bo właśnie wygrali casting, dostali rolę w filmie albo w serialu. Trzeba szukać wtedy kompromisów, ale nie dopuszczając do zawodowych patologii.

A jak to jest przenieść się z nowoczesnej międzynarodowej korporacji do instytucji działającej w sferze budżetowej?

- Każdy projekt ma swoje słabe i mocne strony. Postawiłem przed sobą konkretne cele i zadania zarówno w sferze artystycznej, jak i organizacyjnej oraz ekonomicznej. Między innymi postanowiłem zwiększyć liczbę premier w sezonie oraz granych przedstawień, w tym również dużo obsadowych. W ostatnim sezonie, zanim zostałem dyrektorem w naszym teatrze, który dysponuje trzema scenami, odbyły się tylko dwie premiery. W moim pierwszym sezonie udało nam się przygotować pięć premier. To samo planujemy również w obecnym sezonie. Przekłada się to na frekwencję i liczbę widzów, a tym samym na przychody teatru.

A jak z tym samym budżetem z urzędu miasta zrobić więcej premier?

- Dotacja miasta obejmuje wszystkie koszty stałe - czynsze, pensje itd. Natomiast jeśli teatr chce wystawić kolejną sztukę, to sam musi na to zarobić albo znaleźć dodatkowe środki poza teatrem. Najważniejsze są spektakle, które gramy co wieczór. To one muszą wypracować jakiś zysk, który później inwestujemy w kolejną produkcję. Przed każdą realizacją precyzyjnie określamy jej budżet. Szacujemy koszty honorariów, dekoracji, kostiumów, muzyki, marketingu itd. Do tego dochodzi koszt eksploatacji związany z graniem przedstawień - m.in. stawki dla aktorów, koszty obsługi i inne. Trzeba tak to skalkulować i tak dobrać repertuar, w którym zawsze są przedstawienia dochodowe i niedochodowe, żeby saldo zamykało się na plus. I tak przez cały sezon mamy taką układankę.

Jako człowiek biznesu ma pan dość sceptyczne spojrzenie na to Jak działa ten system.

- Patrząc przede wszystkim na nasz teatr, smuci mnie to, że w swoim roku jubileuszowym 90-lecia ten szalenie zasłużony dla polskiej kultury teatr jest jednym z najsłabiej dofinansowanych teatrów w stolicy. Poza tym obecny model funkcjonowania tzw. teatrów państwowych moim zdaniem niewiele się zmienił od czasów PRL-u i na pewno wymaga istotnych reform. Jedyna odczuwalna zmiana to ta, że obecna dotacja jest znacznie niższa niż w poprzedniej epoce. Poza tym instytucje kultury regulowane są tak jak wszystkie inne państwowe zakłady pracy, bez jakiegokolwiek uwzględnienia ich specyfiki. Wydaje mi się, że jedyna szansa na poprawę obecnej sytuacji, w której znalazło się wiele instytucji kultury, to wypracowanie modelu funkcjonowania ich na zasadach prywatno-publicznych. Oczywiście, żeby mógł być efektywny, w tym celu powinny powstać rozwiązania ustawowe, szczególnie dotyczące odpisów podatkowych dla mecenasów i sponsorów sztuki. Inaczej będzie się to wciąż odbywało w sposób nie do końca jasny i transparentny, oparty na znajomościach i układach - kto, komu i dlaczego daje większą dotację.

To kiedy pan ma czas na reżyserowanie?

- No właśnie, w pierwszym sezonie w ogóle na to nie miałem czasu. Musiałem się nauczyć zarządzania teatrem. Uznałem, że trzeba zapłacić frycowe. Ale teraz zaczynam wreszcie próby.

Wybór padł na "Mieszkanko Zojki" Bułhakowa, ostatnią sztukę, jaką wystawiał pan przed wyjazdem z Polski w 1984 r. W swoim tłumaczeniu i była to wtedy jej polska prapremiera.

- Niestety cenzura zdjęła ją zaraz po premierze, więc ta świetnie napisana sztuka nie miała szansy zaistnieć jeszcze w polskim teatrze. Poza tym w "Mieszkanku Zojki", które Bułhakow napisał w 1926 roku, odnajdziemy również wiele wątków, które później rozwinął w swojej genialnej powieści "Mistrz i Małgorzata". Główny temat tej sztuki jest mi bliski, bo znam go z autopsji. Sztuka jest o emigracji. O tym, dlaczego ludzie uciekają. Dlaczego próbujemy wyrwać się gdzieś do lepszego świata. Wtedy sam wyrwałem się do tego świata, ale dziś historia się powtarza. Żyjemy w kraju, z którego z różnych powodów wyjechało blisko trzy miliony osób. W każdym z nas tkwi to pytanie: jadę, nie jadę, zostaję, nie zostaję, od czego i dlaczego uciekam? Dzisiaj nie mamy może problemu granic, paszportów i wymiany waluty, ale to, co najgłębsze, czyli czy mimo wszystko żyć u siebie w kraju, czy gdzieś indziej, jest nadal aktualnym tematem. Uważam, że sztuka ta jest absolutnie na czasie. Oprócz tego, że ma bawić i śmieszyć nas humorem Bułhakowa, ma również za zadanie inspirować widza do głębszej refleksji. Bo jak mówił wybitny polski dyrektor i reżyser Zygmunt Hubner: "Teatru nie robi się jedynie dla własnej przyjemności, jest to zawsze gra we dwoje. Partnerem jest widz".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji