Artykuły

Dwie sceny bez królów

Loża honorowa zapełniona gośćmi, kwiaty na scenie, ale również na widowni i w foyer, wieczorowe suknie pań, co więcej, wielu panów przywdziało tego wieczoru smokingi. Najlepszy to dowód, że była to gala niespotykana w naszym życiu kulturalnym, w którym pójście do teatru tak bardzo nam spowszedniało, gdy przytłoczeni nadmiarem codziennych problemów nie potrafimy z wieczornego spektaklu uczynić swego małego prywatnego święta.

Tym razem więc było inaczej, ale też i okazja nadarzyła się wyjątkowa. 150-lecie warszawskiego Teatru Wielkiego. Ponieważ z racji tego wydarzenia powiedziano już właściwie wszystko o tym, czym była w historii naszej kultury pierwsza scena narodowa, czuję się zwolniony z obowiązku przypominania jej dziejów. Bardziej interesuje mnie jej dzień dzisiejszy, pytanie, czy i obecnie może być ona placówką żywą, wyznaczającą ciąg dalszy rozwoju naszej kultury.

24 lutego 1833 roku zainaugurowano działalność Teatru Wielkiego przedstawieniem "Cyrulika sewilskiego" Rossiniego.

Kolejne rocznice czczono więc bardzo często przypomnieniem tej właśnie opery. W chwili obecnej jednak arcydzieło Rossiniego nie znajduje się w repertuarze Teatru Wielkiego. Zamiast niego jubileusz zainaugurowano premierą "Króla Rogera" Karola Szymanowskiego.

Pomysł zaiste bardzo interesujący. W ten sposób dyrekcja teatru chciała zakończyć Rok Szymanowskiego. z drugiej zaś strony przywrócić do życia jedno z największych dzieł kompozytora. Bo choć od prapremiery "Króla Rogera" minęło już ponad półwieku, nie obrosło ono wielką tradycją teatralną. Doczekało się 10 inscenizacji, z czego 5 poza granicami kraju, ale właściwie za każdym razem nie zdobyło wielkiego uznania u publiczności. A przecież jest to niewątpliwie utwór wybitny, jedno z najważniejszych dokonań XX-wiecznej polskiej muzyki scenicznej.

W czym tkwi trudność w dotarciu do "Króla Rogera"? Przyczyn jest niewątpliwie wiele. To dzieło na wskroś osobiste, rodzące się bardzo długo, bo ponad 6 lat, widać w nim i zmieniające się zainteresowania muzyczne samego kompozytora, jak i przemiany w pomyśle scenicznym i libretcie, które wspólnie z Szymanowskim stworzył Jarosław Iwaszkiewicz. "Król Roger" nie jest przecież ani tradycyjną operą, ani dramatem muzycznym. Niektórzy chętniej używają etykietki "oratorium", choć tak naprawdę mamy do czynienia z dziełem na wskroś oryginalnym tak pod względem muzycznym, jak i literacko-teatralnym. W tej oryginalności utworu tkwi chyba kłopot podstawowy z przełożeniem "Króla Rogera" na język działań scenicznych.

Andrzej Majewski - scenograf i reżyser w jednej osobie razem z kierownikiem muzycznym i współtwórcą inscenizacji Robertem Satanowskim zdecydowali się na przełożenie muzyki na ciąg obrazów o wielkiej urodzie plastycznej. Otrzymaliśmy zatem wspaniałe wizualnie widowisko, momentami wręcz porywające swym wysublimowanym pięknem. Co więcej, jest to przykład zbiorowej działalności artystycznej, rzadkość w naszym teatrze operowym, gdyż dodać trzeba tutaj i pracę choreografa Teresy Kujawy i Henryka Górskiego, który przygotował chóry, pełniące przecież ogromną rolę w spektaklu. Ale mimo to zabrakło w spektaklu roboty czysto teatralnej, mocniejszego zarysowania poszczególnych postaci, wyeksponowania konfliktu: Roger-Roksana-Pasterz, jak wreszcie wykorzystania efektownie zagospodarowanej przestrzeni scenicznej do działań aktorskich.

Muzycznie przedstawienie przygotowano z wielkim pietyzmem. A jednak w brzmieniu orkiestry było coś, co utrudniało kontakt z wieloznacznością muzyki Szymanowskiego. Pięknie śpiewali Barbara Zagórzanka (w jej wykonaniu pieśń Roksany z II aktu to niezapomniany fragment przedstawienia) i Józef Hornik (z satysfakcją należy odnotować udział tego wielce utalentowanego tenora w przedstawieniu premierowym Teatru Wielkiego). Znakomity jak zawsze był Bogdan Paprocki. Przede wszystkim jednak zabrakło temu przedstawieniu Króla Rogera. Podobno najlepszy odtwórca tej roli, Andrzej Hiolski, zachorował tuż przed premierą, a Jan Dobosz, niestety, nie udźwignął roli. W ten sposób w całej inscenizacji zagubił się tragizm postaci, mający przecież kluczowe znaczenie dla zrozumienia idei dramatu. "Król Roger" bez króla nie może zaistnieć pełnym blaskiem.

Drugą premierą przygotowaną z okazji jubileuszu była nie znana do tej pory w Polsce opera Jerzego Fryderyka Haendla "Amadigi di Gaula". Haendel stworzył ją w roku 1715 w momencie, gdy jego hanowerski mecenas, którego porzucił wyjeżdżając do Anglii, wstąpił na tron brytyjski jako Jerzy I. Kompozytor chcąc zyskać przychylność nowego króla, wobec którego okazał przecież niewierność, napisał tę operę pełną pochwał pod adresem władcy.

Muzyka baroku przeżywa dziś swój renesans, choć przysparza zazwyczaj wielu kłopotów i muzycznych, i teatralnych. Reżyser warszawskiego przedstawienia, Laco Adamik poszedł drogą niezbyt odkrywczą. Zaludnił scenę mimami i tancerzami, dodał rozmaite efekty dźwiękowe, by ożywić dość powoi nie rozwijającą się akcję. Cudowny ogród czarodziejski Melissy Barbara Kędzierska, autorka scenografii, zamieniła w rodzaj klatki, która więzi poszczególnych aktorów. Ten niby nowoczesny sposób przedstawienia teatru barokowego jest dość powszechnie stosowany. Tym razem dał on nawet całkiem interesujące rezultaty. Spektakl zyskał pulsujący niepokojem rytm, widoczne jest w nim owo jakże barokowe zauroczenie wszechobecną śmiercią. Szczególnie ładna jest ciemnozłota tonacja kolorystyczna spektaklu, od której odbija barwne, anielsko optymistyczne zakończenie opery. Adamik w ten sposób podkreśla, że prawdziwy finał dopełnia się z chwilą śmierci nieszczęśliwie zakochanej Melissy. To, co następuje potem, jest jedynie automatycznym happy endem, dopisanym zgodnie z konwencją barokowej opery, nie mającym jednak żadnego uzasadnienia w jej treści.

Muzycznie przedstawienie prezentuje się jednak znacznie gorzej. Muzyka baroku wymaga niesłychanej precyzji i subtelności. Orkiestra kameralna kierowana przez Janusza Przybylskiego umie właściwie tylko jedno - grać głośno i ogólnego wrażenia nie jest w stanie naprawić ani świetny klawesynista. Władysław Kłosiewicz, ani nieźle brzmiące instrumenty dęte. Nie wiem, czy z takim zespołem można by było pokazać się na królewskim dworze Jerzego I.

W przedstawieniu, na którym byłem, śpiewała druga premierowa obsada. W ten sposób, nie widziałem Jadwigi Rappe. dla której przede wszystkim warto było wystawić tę operę. Młoda śpiewaczka debiutująca na scenie operowej, o pięknym głosie, imponującej technice i swobodzie wokalnej, wydaje się być stworzona do tego typu muzyki. Ale i bardziej doświadczona dublująca ją Pola Lipińska w roli tytułowej jest największą ozdobą spektaklu. Z dwóch rywalek ubiegających się o serce Amadysa więcej braw zyskała Izabela Kłosińska w partii Oriany, gdyż Urszula Trawińska-Moroz jako Melissa jakby nie zawsze śpiewała w pełni czysto.

I tak oto zespół Teatru Wielkiego dwiema kolejnymi premierami rozpoczął kolejny, pojubileuszowy rok. Święto minęło, nadchodzi zwykła codzienność. Niewolna od braków, ale i ambicji, a to już jest coś.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji