Artykuły

Pro domo sua - na progu

Mój kontrakt w Instytucie Teatralnym kończy się z dniem 31 grudnia 2018. Tego samego dnia kończy się moja praca na stanowisku zastępcy dyrektora do spraw programowych. Fakt biurokratyczno-prawny, oczywisty i nie wymagający komentowania. A jednak uznałem, że w felietonie publikowanym na trzy dni przed terminem nadsyłania zgłoszeń na konkurs na stanowisko dyrektora Instytutu powinienem w tej sprawie coś powiedzieć - pisze Dariusz Kosiński.

Pisząc ten tekst czuję się dziwnie, nawet trochę śmiesznie. Zabieranie głosu i oświadczanie, że kończy się pracę zgodnie z zawarta umową, wygląda, jakby ten, kto to robi żywił przesadne przekonanie o swoim znaczeniu. Nie mam takiego przekonania i czuję się bardzo dziwnie zajmując czyjąś uwagę sobą. Ale ostatnio dotarło do mnie nieco szeptanych informacji, że moje bycie lub niebycie pracownikiem Instytutu Teatralnego kogoś obchodzi, więc pomyślałem, że skoro mam to miejsce pozwalające raz na miesiąc napisać coś bardziej osobistego, to może w istniejących okolicznościach mógłbym nieco bezczelnie napisać o sobie i kilka rzeczy wyjaśnić.

Po pierwsze i przede wszystkim nie ulega dla mnie wątpliwości, że najlepszą możliwą kandydatką na stanowisko dyrektora Instytutu Teatralnego jest Dorota Buchwald. Mam nadzieję, że uczciwy, merytoryczny i prawdziwie otwarty konkurs to potwierdzi a Dorota od nowego roku będzie kontynuować swoje dzieło, pielęgnując to, co się udało, zmieniając to, co nie zadziałało, wyciągając wnioski z błędów i niepowodzeń, a także starając się - jak dotychczas - rozmawiać z każdym, nawet z tymi, którzy najbardziej obrzydliwie i niehonorowo ją obrażają, atakują i obmawiają. Bo taka już jest - najlepsza Szefowa, jaką kiedykolwiek miałem.

Ogromnie się cieszę, że mogłem przez te pięć lat z Dorotą Buchwald pracować. Nie tylko zawodowo i merytorycznie, ale po ludzku. Dorota po prostu wraca wiarę w ludzi, w uczciwość, rzetelność, etykę, troskę i uważność. I w teatr. Bo jeśli ktoś taki tyle czasu poświęca teatrowi, to znaczy, że ten jeszcze coś jest wart.

Ale gdy Dorota, w co wierzę, wygra konkurs - nie będę już jej zastępcą. Taką decyzję podjąłem sam już jakiś czas temu, trzymając ją trochę w sekrecie, bo przecież nie wiadomo było, jak się sprawy potoczą. Potoczyły się tak, że wspólnie zdecydowaliśmy, iż w swojej drugiej kadencji szefowania Dorota Buchwald nie będzie miała zastępcy, a ja - stanowiska w Instytucie.

Powód zasadniczy jest dość prosty - moje zawodowe ADHD doprowadziło do sytuacji, w której biorę udział w bardzo wielu projektach i przedsięwzięciach, co przy stałej pracy dydaktycznej i naukowej na Uniwersytecie stało się w ostatnich latach obciążeniem przerastającym powoli moje siły. To ADHD wynika trochę z faktu, że wciąż jest mnóstwo pasjonujących rzeczy do zrobienia, czasu mało, a przypadłość rzucania się na kolejne zadania i przedsięwzięcia, które zrobić trzeba, zamiast powtarzać, że trzeba je zrobić i ktoś powinien się tym w końcu zająć, nie jest w środowisku teatrologicznym zbyt powszechna. To jest świat slow research, w którym przez całe życie bada się biografię jednego aktora, nigdy nie publikując jego monografii, albo bez końca zbiera dokumentację do nigdy nienapisanego Dzieła Obejmującego Wszystko. Mój temperament - na dobre, i na złe - jest inny: co chwila wymyślam jakieś nowe projekty, odpowiadam "tak", na kolejne propozycje i wciąż mam poczucie, że za mało, za wolno, za leniwie. W efekcie ukręciłem sobie sam dwie pętle na szyję naraz: mnie jest wszędzie za dużo, a moich sił za mało. "Figaro tu, Figaro tam" - napisał mi kiedyś pół żartem jeden z kolegów. Żart sympatyczny, ale sytuacja stojąca z nim - nie. Nie mam ochoty być wszechobecną frygą teatrologiczną. Jednocześnie czuję, że gonię na oparach i jeśli nie zrobię sobie rekolekcji, nie nabiorę nowego paliwa i nie przemyślę kilku spraw - za chwilę silnik stanie. Jedna z moich o wiele młodszych koleżanek podjęła ostatnio decyzję, że wycofuje się na jakiś czas z bieżącego życia i komunikacji, bo musi kilka spraw spokojnie przemyśleć. Ja też muszę. Nawet jeśli to wbrew mojej naturze.

Prawdą jednak jest i to, że wbrew mojej naturze i skłonnościom jest też bycie częścią życia "środowiskowego". Nie jestem stworzeniem towarzyskim, a mimo upływu lat pozostaję generalnie naiwnym chłopakiem z prowincji. Skomplikowane i coraz bardziej komplikujące się sieci powiązań, gier, kombinacji i wariacji, tworzące ekosystem "środowiska teatralnego" obserwuję z niechętnym dystansem, niezrozumieniem i poczuciem obcości. Nie czuję się w tym otoczeniu swojo i nigdy w nim "swój" nie będę. Ponowne znalezienie się od niego z daleka to jedna z tych rzeczy, która cieszy mnie w perspektywie zakończenia pracy w Instytucie. Nie słuchać opowieści, kto, co, komu i z kim. Nie odkrywać ze zdziwieniem, jakie farmazony wytwarzają się w tej gęstwinie na mój temat. Nie spotykać wreszcie ohydnych endemitów żyjących tylko dzięki środowiskowemu pasożytnictwu - nietwórczych, zapiekłych w goryczy, zawiści i wyparciu własnego nieudania "artystów". Czekam z utęsknieniem.

Nie wiem, czy moje ADHD na to pozwoli, ale chciałbym też zająć się w końcu tym, co mi osobiście wydaje się ważne, a nie tym, co zrobić trzeba, ale nikomu się nie chce. Tak się składa, że przez te ostatnie pięć lat nie do końca było to możliwe. Nie tylko nie chciałem, ale też i nie było wręcz do pomyślenia, żeby Instytut Teatralny realizował takie projekty i programy, które zgodne są z moimi osobistymi zainteresowaniami, które ja uważam za najważniejsze. Wiedziałem, gdzie się zatrudniam i jak silny i znakomity jest zespół pracujący na Jazdowie. Świadomie zakładałem, że moja praca tutaj w znacznej mierze polegać będzie na wspieraniu działań, które wcale nie muszą być moją pasją. Oczywiście tam, gdzie było to możliwe, proponowałem swoje pomysły i programy zgodne z tym, co mnie ciekawi szczególnie. Ale Instytut to placówka wyjątkowo demokratyczna, więc o jakimkolwiek narzucaniu woli czy kierowaniu silną ręką (ja i silna ręka? wolne żarty!) - nie mogło tu być mowy. Mam swoją teorię, że instytucjonalna wyjątkowość Instytutu Teatralnego wynika z tego, że o kształcie tej instytucji decydują kobiety, tworząc wart uważniejszego przestudiowania model codziennego zarządzania, sprawiający, że niezwykłe osobowości, które tu pracują i kierują poszczególnymi działami, mogą w pełni rozwijać swój potencjał. Obserwując z bliska funkcjonowanie tego miękkiego, płynnego, skupionego na konkrecie sposobu pracy, coraz bardziej nabierałem przekonania, że tym wspaniałym kobietom nie jest potrzebny żaden "zastępca do spraw programowych". Zaproponowana przez Dorotę w konkursowej aplikacji likwidacja tego stanowiska, tylko to potwierdza. Ja zaś dzięki niej będę mógł wrócić to trybu pracy, który najbardziej lubię - łażenia swoimi drogami przy pełnej świadomości, że wiele z nich tylko dlatego nie zarasta trawskiem, że od czasu do czasu się po nich powłóczę.

Kończąc ten tekst, uświadomiłem sobie, że ukaże się w poniedziałek, 19 listopada, w 253. rocznicę premiery "Natrętów", którą tradycja i historycy (ja też) wytworzyli jako datę początkową dziejów polskiej sceny publicznej, narodowej, zawodowej, stałej i jakiej tam jeszcze. Nie wiem, co miałaby znaczyć ta koincydencja, ale stojąc w drzwiach, nie mogę się oprzeć jej odnotowaniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji