Artykuły

Kurier Warszawski. Montownia, czyli "Szelmostwa" młodej czwórki

Carravaggio był niezłym kawałem łobuza. Nawet jeśli ktoś nie zagłębiał się w historię sztuki i nie zastanawiał wcześniej nad jego życiem, postępki Caravaggia mógł poznać z głośnego filmu Dereka Jarmana, od dziesięciu lat krążącego po ekranach świata i oglądanego także w naszej tv. Nie oszczędzał go Jarman i wypomniał wszystko: morderstwo, awanturnictwo, pijaństwa, homoseksualizm... Przełom XVI i XVII wieku nie należał wprawdzie do najcnotliwszych czasów, a przecież i na tym krwawym tle Caravaggio wyróżniał się rozwiązłym trybem życia degenerata. Ale...

Ale "sztuka nie wymaga, by artysta dobrze postępował, lecz by tworzył dobre dzieła" - mawiał Tomasz z Akwinu, i Kościół postąpił z Caravaggiem zgodnie z tą zasadą: wybaczył mu, co złe, a jego obrazy, które zrewolucjonizowały ówczesne malarstwo traktowaniem światła przede wszystkim, a także ostrym, posuniętym aż do zuchwałej brutalności realizmem, są dziś ozdobą i chlubą Watykanu. Zbyt cenne, by się z nimi rozstawać bez żalu, toteż np. "Złożenie do grobu" Caravaggia opuściło Watykan zaledwie dwa razy: raz powędrowało do Waszyngtonu wypożyczone podobno za niebagatelną sumę miliona dolarów, drugi raz - do Warszawy. Za darmo.

Przed Muzeum Narodowym codziennie przez miesiąc ekspozycji obrazu ustawiały się długie kolejki chętnych do obejrzenia go; przyjeżdżały wycieczki nawet z odległych miast - ostatecznie było to najcenniejsze płótno, jakie kiedykolwiek wisiało na polskiej ścianie. Zachowano nadzwyczajne środki ostrożności - nie tylko w obawie przed ewentualnym niebezpieczeństwem ze strony jakiegoś - nie daj Boże! - szaleńca, lecz także ze strony natury: co godzinę mierzono temperaturę otoczenia i wilgotność powietrza; do sali, w której znajdował się obraz, wpuszczano jednocześnie tylko niewielką, ściśle określoną liczbę osób - pamiętano dosłownie o wszystkim, bo też było się przecież o co troszczyć.

"Złożenie do grobu" i krótki, choć bujny życiorys Caravaggia, opisał "P" w nr 2678, dodam więc tylko, że na wystawie poświęconej tak niezwykłemu w dziejach malarstwa zjawisku, jakim był caravaggionizm, oprócz "Złożenia do grobu" pokazano jeszcze dwa inne dzieła Watykańskiej Pinakoteki: "Judytę z głową Holofernesa" Orazia Gentileschiego i "Św. Sebastiana" Trophime'a Bigota, a także kilkadziesiąt prac naśladowców Caravaggia, zebranych z krajowych muzeów i galerii. Nic dziwnego, że w Narodowym padł rekord frekwencji: codziennie oglądało Caravaggia po trzy tysiące osób. Szał!

A na co dzień bywa tam pustawo. To zresztą też zrozumiałe: na co dzień mamy inne problemy, zajęcia, kłopoty, a także inne doznania i przeżycia artystyczne. Zwłaszcza jesienią, kiedy natężenie życia kulturalnego bywa w Warszawie znaczne. Caravaggio górował nad wszystkim, to fakt, ale w jego cieniu odbywała się przecież i kolejna muzyczna Warszawska Jesień, o której wspominałem w poprzednim Kurierze i kolejny doroczny Festiwal Filmowy otwarty "Panną Nikt" Andrzeja Wajdy, zamknięty "Autoportretem z kochanką" Piwowarskiego, a w środku ze znakomitym nadzieniem złożonym z około pięćdziesięciu interesujących filmów. Przyjechali znakomici reżyserzy, by promować swe najnowsze dzieła: Volker Schlondorff swego "Króla Olch" przyjętego przez warszawską publiczność z dużą powściągliwością i Peter Greenaway - swą "The Pillow Book" przyjętą znacznie lepiej. Pasjonująca okazała się także (a raczej przede wszystkim!) wizyta Fernando Arrabala, hiszpańskiego skandalizującego pisarza, autora ponad pięćdziesięciu sztuk na ogół dość obscenicznych, "dobroczyńcy", który parę lat temu oferował w swym domku na francuskiej prowincji azyl polityczny... Fidelowi Castro, gdyby mu się noga na Kubie powinęła. Odczyt Arrabala o "Wspaniałym teatrze współczesnym", zorganizowany w hiszpańskiej ambasadzie przez warszawski Instytut Cervantesa, pełen był świadomie prowokacyjnych, obrazoburczych myśli, dzięki czemu nie nużył ani przez chwilę.

A warszawskie teatry wreszcie ruszyły do boju o widza i słuchacza; pojawiły się pierwsze premiery, z których najciekawszą okazała się, na razie, praca miniteatru Montownia przygarniętego przez Teatr Powszechny. Montownia, to trójka absolwentów warszawskiej PWST: Adam Krawczuk, Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki. W ubiegłym sezonie, na kameralnej scenie Powszechnego pokazywali swój szkolny spektakl "Zabawy" Mrożka, zyskując doskonałe recenzje, teraz dobrali czwartego kolegę Marcina Perchucia i przygotowali we czterech (opracowanie tekstu, inscenizacja i wykonanie) Molierowskie "Szelmostwa Skapena". Komedia Moliera ma w obsadzie dziesięć osób, w tym bodaj trzy kobiety - czwórka młodych aktorów brawurowo odgrywa całą obsadę, i to tak sugestywnie, że nie sposób pomylić się, kiedy któryś z nich jest swoim ojcem, a kiedy synem, kiedy ukochanym, a kiedy ukochaną. A osiągają to jedynie gestem, grą ciała, modulacją głosu, bo całość pokazana jest w jednolitych, zwykłych czarnych strojach, bez scenografii i z jednym tylko wielofunkcyjnym rekwizytem - dużą drewnianą skrzynią.

Spektakl, pełen doskonałych gagów najczęściej wywodzących się z komedii dell'arte, rozgrywany jest w imponującym tempie, młodzi aktorzy demonstrują niebywale sprawny warsztat i ogromne poczucie humoru; rzadko ogląda się przedstawienia zrealizowane z taką świeżością, tak spontaniczne i tak interesujące - oby więc ta bardzo zdolna czwórka jak najdłużej zachowała swój młodzieńczy entuzjazm (już dziś połączony z artystyczną dojrzałością!).

Kolejna premiera sezonu odbyła się na kameralnej scenie Teatru Polskiego: Waldemar Śmigasiewicz wyreżyserował "Turonia" Stefana Żeromskiego. Sztukę grywaną rzadko (w Warszawie ostatni raz przed ćwierćwieczem), bo też w latach sojuszu robotniczo- -chłopskiego niezbyt była na czasie. Żeromski w przypomnianym w "Turoniu" pamiętnym tragicznym konflikcie chłopstwa ze szlachtą w roku 1846 - zdecydowanie opowiada się po stronie szlachty. Ziemiaństwo hołdujące szlachetnym ideałom, dążące do powstania przeciw zaborcom przeciwstawił motłochowi, który pod wodzą manipulowanego przez Austriaków krwawego watażki, Jakuba Szeli, obojętny na sprawy niepodległości, mści własne krzywdy, mordując, rabując i paląc swoich panów.

Myślę jednak, że nie była to jedyna przyczyna braku zainteresowania "Turoniem" ze strony reżyserów. Po prostu, mimo sprawnej konstrukcji zachowującej jedność czasu i miejsca (całość rozgrywa się w ciągu paru godzin jednej nocy w salonie dworku Krzysztofa Cedry), tekst, słownictwo "Turonia" trochę trąci już myszką, a bohaterowie zarysowani są blado, deklaratywnie - tylko z wyjątkiem Szeli. To właściwie jedyna rola, z której aktor może coś interesującego zbudować; wykorzystał tę szansę Jan Tesarz, tworząc znakomitą, krwistą, wiarygodną postać. Obok niego: Tomasz Budy-ta, Katarzyna Tatarak, Janusz Zakrzeński i inni. Zresztą nie wiem - może ten "Turoń" przemówi do widzów silniej, gdy przybrudzą się trochę kożuchy; na premierze, na tę krwawą rzeź wszyscy chłopi przyszli chyba prosto z salonu Cepelii. Ja rozumiem, że w czasach PSL chłop musi się na scenie czysto nosić, ale - na miły Bóg! - nie do przesady!

W oczekiwaniu na następne premiery (najbliższa to "Dożywocie" z Pszoniakiem na dużej scenie Polskiego) chodziłem na imprezy kolejnego festiwalu: po muzyce współczesnej i po filmach wybiła godzina jazzu, czyli zaczął się 38 Jazz-Jamboree, otwarty jak zwykle tematem "Swanee River", tym razem pięknie zagranym przez nestora naszych jazzmenów, znakomitego saksofonistę, który czterdzieści lat temu wyprowadził polski jazz z katakumb - przez Jerzego "Dudusia" Matuszkiewicza. A zaraz potem - najjaśniejsza (choć czarna) gwiazda tegorocznego JJ: Ray Charles.

Od ponad czterdziestu lat należy do legendarnych artystów soulu, jazzu, bluesa, country, rocka, pop-music... w każdym z tych gatunków wspaniale bowiem umie się odnaleźć; nie na darmo nadano mu -jako jedynemu ze współczesnych muzyków - przydomek Geniusz.

Ma dziś podobno 66 lat, i od sześćdziesięciu jest niewidomy; stracił wzrok w dzieciństwie z powodu nie leczonej jaskry. W ponadgodzinnym recitalu w Warszawie - z towarzyszeniem własnej sekcji i dyrygenta, z pięcioma najwybitniejszymi polskimi saksofonistami i z orkiestrą Filharmonii Łódzkiej - przypomniał parę swych wielkich sztandarowych przebojów ("Georgia", "I Got a Woman"), zaśpiewał i zagrał parę nowszych utworów (piękna ballada "If I Could" czy "A Song For You"), z Schumannowskiego "Traumerei" wywiódł rewelacyjną wersję Beatlesowskiego "Yesterday", z angielskimi tekstami interesująco wykonał dwie dramatyczne piosenki francuskie: "La Mammę" Aznavoura i "Ne me quitte pas" Brela. Charles śpiewał i grał na fortepianie - jest wspaniałym pianistą, a w piosence "All I Ever Need Is You" okazał się także świetnym saksofonistą altowym... Wielki artysta, wielki koncert!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji