Artykuły

"Kilka dziewczyn", czyli co wolno mężczyźnie

"Kilka dziewczyn" Neila LaBute'a w reż. Bożeny Suchockiej w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w portalu wPolityce.pl.

To zabawne po raz kolejny ćwiczyć to samo: kuluarowe lamenty części publiki, że to co właśnie obejrzeliśmy jest za mało przełomowe że "czego ja się tu nowego dowiaduję" itd. Ostatnio podobne incydenty mnie prześladują prawie periodycznie. Tym razem przeżyłem to na premierze sztuki "Kilka dziewczyn" Neila LaBute'a, zawodowego amerykańskiego dramaturga i scenarzysty. Miejsce zdarzenia to Teatr Narodowy, jego najmniejsza scena - na samej górze.

Sześć lat temu Narodowy wystawiał inną sztukę LaBute'a "W mrocznym mrocznym domu". Miałem wtedy poczucie jakbym oglądał dziełko zamówione na okoliczność tezy: "rodzina jako źródło okrucieństwa i wiecznej traumy". Zarazem przy całej przewidywalności wymowy oglądało się je bardzo dobrze. Do dziś pamiętam gęste, naprawdę dramatyczne role Grzegorza Małeckiego i Marcina Przybylskiego.

Na tym tle "Kilka dziewczyn" napisane przez mojego nota bene rówieśnika przed siedmioma latami, brzmi faktycznie dość błaho. Choć nie wiem, czy nie przesadziła trochę moja premierowa towarzyszka kwitując przedstawienie parsknięciem : "To Woody Allen dla ubogich". Mężczyzna koło czterdziestki przed planowanym ślubem odwiedza cztery swoje dawne kobiety. W teorii szuka wybaczenia, bo je kiedyś zostawił, choć jego wizyty mają drugie dno.

Dla mnie to ciekawa opowieść z jednego powodu: jest świadectwem czasów. Ducha tego zbioru czterech miniaturek, każda na dwie osoby w hotelowym pokoju, nazwałbym zbiorowo "konserwatywnym feminizmem" - niezależnie od tego, jakie intencje miał autor. Coś podobnego znalazłem ostatnio u Gabrieli Zapolskiej, w jej mniej znanej sztuce "Mężczyzna" wystawionej przez Teatr Dramatyczny. Facet jest w obu sztukach oskarżony o niestałość i osądzany za nią przez kobiety. W istocie odkrywamy w finale, że to po trosze moralitet.

Tylko z jakim przesłaniem, by nie rzec morałem? Można by powiedzieć, że wraz z konkretną postacią osądowi zostaje poddana sama natura mężczyzny - zmierzająca, chyba jednak bardziej w zgodzie niż w niezgodzie z naturą świata, ku faktycznej poligamiczności. Kobiety nie umieją się z tym pogodzić. No chociaż LaBute jest bez wątpienia facetem, na dokładkę na podstawie innych swoich utworów oskarżanym kiedyś o mizoginizm i okrucieństwo wobec kobiet. Ale akurat w :Kilka dziewczyn" przemawia słowami swoich bohaterek.

Wystawione to zostało przez Bożenę Suchocką prościutko, klarownie, ze śladową scenografią (Agnieszka Zawadowska) i muzyką (Agnieszka Szczepaniak), co zgodne jest z modą pleniącą się w tym sezonie. Akurat chyba inaczej by się nie dało - fabularne komplikacje są tu niewielkie, charaktery postaci dość przewidywalne. W końcu bardziej zwiedzamy stare, z dawna przetarte szlaki, niż eksplorujemy nowe światy.

Czy mnie to przeszkadza? Ja nie stawiam teatrowi wymagań nazbyt wygórowanych. Nie każda nowa premiera musi przynieść przełom, wiele z nich to raczej kolejne głosy, czasem repetytoria. To przedstawienie jest głosem w odwiecznej rozmowie na temat natury męsko-damskich relacji. Na ile decydują tu wyroki nie dającej się modelować ani poprawiać chemii, a na ile powinniśmy je poddawać moralnym rygorom. Krótko mówiąc, czy można się odkochać? Ile razy w życiu można? A czy to odkochiwanie się powinno podlegać jakimś dodatkowym regułom? Przyzwoitości? Dobrego smaku? Czegoś jeszcze?

Można odnieść wrażenie, że lubiący w innych swoich utworach mocne wrażenia LaBute w finale ułatwia sobie dodatkowo zadanie. Znajdując kolejne zarzuty wobec mężczyzny. Ale nie znosi to przywołanych przeze mnie przed chwilą pytań.

Zwornikiem tej inscenizacji jest Grzegorz Małecki - cały czas na scenie. To świetny aktor, który nie ma trudności aby kreować podobne postaci, trochę nonszalanckie, uwikłane, w ostateczności winne. Wyczułem w jego grze jakąś nutę dystansu wobec nie tylko swojej postaci, ale i wymowy całości. Może uznał ją za zbyt toporną jednoznaczną, wręcz publicystyczną. Bez wątpienia postać z "W strasznym, strasznym domu" była bardziej piętrowa, dawała więcej okazji do gry przemianami, nawet fizycznymi. Tu wszystko toczy się bardziej gładko. Zbyt gładko?

Świetne są wszystkie kobiety: bardzo zwyczajna Sam (Anna Grycewicz), rozkosznie spragniona używania życia, a przecież wewnętrznie też jakoś zraniona Tyler (Justyna Kowalska), prostolinijna i oskarżycielska Bobbi (Patrycja Soliman). Może najbardziej skomplikowaną, nie pozbawioną humorystycznych cech jest Lindsay Beaty Ścibakówny. Ona ma tyle siły aby upokorzyć naszego everymana. Skądinąd warto tu, także po "Lecie" Rittnera w Teatrze Telewizji, upomnieć się o kolejne ciekawe role dla tej aktorki.

Ta sztuka nie podpala świata, może nawet wywołać po poprzedniej inscenizacji tego autora w Narodowym poczucie pewnego rozczarowania - stąd to kuluarowe szemranie. Jest to jednak solidna teatralna robota na ważny temat. Dużo to czy mało? Niech każdy sam oceni. Ja nie mam poczucia, że zjadłem już wszystkie mądrości, więc patrzyłem i przede wszystkim słuchałem z zaciekawieniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji