Artykuły

Cezary Morawski odwołany, ale nikt nie skacze z radości

Półtora roku temu ogłoszeniu decyzji zarządu województwa o odwołaniu Morawskiego towarzyszył wybuch euforii. Okrzyki szybko ucichły, kiedy wprowadzenie jej w życie zablokował dolnośląski wojewoda. Tym razem nikt nie skakał z radości. Bo też na razie nie ma powodu - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Odwołanie dyrektora, który rozbił znakomity zespół Polskiego, wyrzucając z pracy lub doprowadzając do zwolnień wielu najlepszych aktorów tej sceny; sprawiając, że zaczęli omijać ją szerokim łukiem wybitni, związani z nią przez lata reżyserzy i że boleśnie skurczyła się jej widownia, a chwalone przez publiczność i krytykę spektakle zniknęły z afisza; dyrektora, który mimo wzrostu dotacji doprowadził do zadłużenia teatru, a nawet w sytuacji finansowej mizerii wypłacał sam sobie sowite honoraria i pozwalał, żeby instytucja opłacała większość kosztów wynajmu jego luksusowego apartamentu, było oczywistością od miesięcy. I choć trzeba teraz przełknąć tę żabę, jaką jest niespodzianka w postaci ochrony przedemerytalnej, w ramach której były już dyrektor pozostanie na utrzymaniu Polskiego jeszcze do czerwca przyszłego roku, można powiedzieć: ok, mamy to wreszcie za sobą, epoka Morawskiego się zakończyła.

Przy czym należy od razu między bajki włożyć scenariusz tej opowieści, który zakłada, że ukarany Morawski położy uszy po sobie, wyzna swoje winy i honorowo odejdzie z instytucji. Spodziewać się tego po człowieku, który doszczętnie skompromitowany nie waha się oświadczyć przed telewizyjnymi kamerami: "Przez dwa lata pokazałem, że jestem bardzo dobrym dyrektorem" to dać wyraz skrajnemu oderwaniu od twardej i brutalnej rzeczywistości. Umówmy się zatem, że od poniedziałkowego południa Cezary Morawski jest postacią wyłącznie historyczną. I jako taka zapewne trafi do podręczników historii polskiej sceny, a kto wie, może i jako eksponat do wrocławskiego Muzeum Teatru - na jego przykładzie przyszli teatrolodzy będą się uczyć, jak szybko, łatwo i właściwie bezkarnie można rozchrzanić jedną z najlepszych scen w Polsce.

Jednak to nie pytanie o to, na jakim stanowisku i z jaką pensją Cezary Morawski doczeka w Polskim emerytury, powinno nas dziś najbardziej zaprzątać, choć rozgoryczenie byłych pracowników teatru, zmuszonych przez dyrektora do porzucenia tego miejsca, jest jak najbardziej zrozumiałe. Dużo ważniejsze jest pytanie o przyszłość tej instytucji, wciąż niepewną.

Owszem, Kazimierz Budzanowski jest sprawnym menedżerem i można wierzyć, że pod jego kierunkiem Polski wyjdzie na finansową prostą (do 400 tys. zobowiązań, które pozostały do spłaty do końca roku należy dopisać remont lub wymianę silnika wprawiającego w ruch kurtynę przeciwpożarową w Polskim, który to spalił się w ubiegły piątek, podczas spektaklu). Można wierzyć, że publiczność Sceny im. Grzegorzewskiego zostanie wyremontowana, a nawet, że widzom uda się skutecznie spuścić wodę i umyć ręce mydłem, które stało się niedostępnym dobrem w tamtejszych toaletach. Tyle że nie są to żadne gwarancje dotyczące odbudowy gruzowiska, jakim stał się Polski pod względem artystycznym.

Nowy szef artystyczny stanie tu przed ogromnym wyzwaniem - z dawnych przedstawień Polskiego na afiszu pozostało niewiele. Są "Mayday", "Okno na parlament", "Małe zbrodnie małżeńskie", "20 najśmieszniejszych piosenek", "Kuszenie cichej Weroniki" i "Prezydentki". W magazynach kurzą się scenografia i kostiumy do monumentalnych "Dziadów" Michała Zadary. Nie ma zespołu, który pozwoliłby je wznowić, bo jak zagrać "Dziady" bez Bartosza Porczyka, Wiesława Cichego, Ewy Skibińskiej? Nowi członkowie zespołu w większości nie dają gwarancji osiągnięcia tej klasy artystycznej, która pozwalała Polskiemu wygrywać najważniejsze konkursy i jeździć ze spektaklami po całym świecie.

Bez odbudowy zespołu, zadośćuczynienia w postaci propozycji powrotu do pracy, skierowanej do zwolnionych artystów, bez spójnej wizji przyszłego repertuaru nie będzie mowy o odzyskaniu dawnej formy twórczej. Kto miałby do niej doprowadzić? Nazwiska, jakie pojawiają się na nieformalnej giełdzie (Stanisław Melski, Jan Szurmiej), nie napawają optymizmem. Bo żeby Polski wrócił do pierwszej ligi, nie Melskiego tu trzeba, ale Zadary, nie Szurmieja, ale Jana Klaty!

To też pytanie do urzędników odpowiedzialnych za całą tę niepiękną katastrofę. Na ile i czy w ogóle ich czegokolwiek nauczyła? Choćby tego, żeby w sprawie, w której nie posiadają najskromniejszych nawet kompetencji (a ich decyzja o wyborze Morawskiego na dyrektora Polskiego dobitnie świadczy o tym, że w dziedzinie kultury są ich kompletnie pozbawieni) powinni zasięgnąć opinii specjalistów w dziedzinie teatru, autorytetów, artystów, także publiczności, której aktywna postawa wobec kryzysu w Polskim jest zjawiskiem absolutnie bez precedensu. Tymczasem nic nie słychać o prowadzonych przez nowego marszałka od kultury szerokich konsultacjach w tej sprawie, nie ma pomysłu, żeby - jak w obliczu podobnej katastrofy w krakowskim Starym Teatrze - oddać głos w kwestii repertuaru radzie artystycznej. Pozostaje nadzieja, że urzędnicza pycha tym razem nie zatriumfuje. Chyba że komuś zależy, żeby eksperyment pod hasłem "popsujmy Polski jeszcze bardziej" trwał w nieskończoność. Tak jak nieskończenie długa jest lista możliwych odpowiedzi na pytanie, co by tu jeszcze spieprzyć, panowie urzędnicy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji