Artykuły

Powrót 1945

Pewnej nocy w czerwcu granica między Wschodem a Zachodem, raz jeszcze w tej wojnie, przesunęła się pod nami bezszelestnie. Następnego dnia od samego świtu toczyły się przez Magdeburg drabiniaste wozy ciągnione przez zabiedzone koniki. Siedzieli na nich i leżeli żołnierze Czerwonej Armii. Od czasu do czasu wyprzedzała wozy pędząca z łoskotem ciężarówka. Angielskie czołgi razem z naszymi oficerami z Polish Detachment odeszły na Zachód. Moją gwiazdkę wsunąłem do kieszeni na pamiątkę. Kismet!

Po tygodniu nasza piątka znalazła się w ewakuacyjnym pociągu. Jurek Całun i ja z Zenką i Donią, i Richter, na którego rodzina czekała w Łodzi. Wagon był towarowy, wygodny. Była słoma w dostatecznej ilości, żywność mieliśmy własną. Jechało nas ze dwudziestu w tym wagonie, wliczając dwie Niemki, przyszłe żony dwóch kolegów, zabierali je z sobą do kraju.

Pamiętam, że pociąg ruszył z Magdeburga pod wieczór i że podróż trwała długo. Że cztery do sześciu dni w sumie. Czy myśleliśmy o tym, co zastaniemy w Polsce? Zapewne. Nie wiem. Mieliśmy dość czasu do namysłu. Dwa miesiące. Jurek zawsze chciał wracać, Richter nie miał wyboru. Rodzina. Ja? Sam nie wiem. Dokąd? Lwów nie wchodzi w rachubę. Sławska też nie zobaczę. Wróciłem wtedy do Łodzi, w której nigdy nie byłem... Rodzina. Jeszcze po dwudziestu, nawet trzydziestu latach przychodziło mi na myśl, że ojciec sześćdziesięcioletni, siedemdziesięcioletni, osiemdziesięcioletni nawet wraca nieoczekiwanie z dalekiej Syberii, z jakiegoś kraju spod bieguna, z Azji i bierze mnie w ramiona. Wiedziałem... Nie wiedziałem... Nie chciałem wiedzieć. Brat? Podobnie. Tak samo. Wiesz i nie chcesz wiedzieć. A matka? Była w Polsce. Powinna być. Powinna żyć, ale czy na pewno?

A jednak pomimo tych myśli, mimo niepewności, mimo zawieszenia w próżni czy może z tej przyczyny właśnie, dwa miesiące po wyjściu z niewoli, dziesięć tygodni prawie "pomieszania z poplątaniem", tak nazywałem ten czas, dziesięć tygodni więc upłynęło jak nieustające, pełne przygód wakacje. Wyprawy i wycieczki, Amerykanie i Anglicy, swoi i Niemcy, Rosjanie... Perspektywy: do wojska i do Anglii potem, tam koledzy, znajomi, uczelnia może albo Kanada, Ameryka. Film? I Bóg wie, co jeszcze. I znowu przygody, wyprawy, rowery, motocykle, broń, alkohol, polityka i znowu polityka, raz tak, a raz inaczej mi się wydaje, i radio: "Na gorad Bierlin agon atkryt'!". Trzeciego maja przemówienie: dla kolegów wygłaszam je po polsku i zaraz niemiecki przekład dla niedawnych jeńców wojennych, naszych gości, Francuzów, Anglików, Włochów, Serbów, Rosjan nawet, czyste wariactwo, myślałem, że przemówienie socjalistyczne, lewicowe, Mussolini tam był powieszony za nogi (dość nieludzko, prawdę mówiąc, chociaż zgodnie z przepowiednią mojej cioci-babci), ale podchorąży Gortatewicz powiedział, że kubek w kubek to samo mówiłem, co prezydent Raczkiewicz z Londynu, słuchał radia, więc wiedział, i tak dalej, i tak dalej, i w końcu powrót.

Przyjechały nasze żony, Jurka i moja z Oberlangen, z tamtejszego obozu, więc wracamy. Myślę: w kraju Rosjanie zamkną nas do obozu, tak jak własnych żołnierzy zamykają po powrocie z niewoli, o tym wiedziałem, ale co tam! "Tiurma dla ludiej", mawiał Borys, który dał się zamknąć dobrowolnie... Więc powrót. Ruszyliśmy w piątkę przez Magdeburg, ale nas na moście Rosjanie zatrzymali i naszym, tym z Londynu, z powrotem przekazali. I znowu jesteśmy w wojsku. Z grzeczności gwiazdkę dostałem prawem kaduka i służymy. Military Govemment Polish Detachment. I znowu wyprawy, kąpiele, przygody, alkohol. I znowu Amerykanie, Francuzi, Rosjanie. Jeden "Cap-carap", tak się nazywa, order ma za męstwo. - Czemu cię tak nazywają - pytam - Cap-carap. - A, bo przed wojną w Charkowie na dworzec chodziłem i cap-carap, walizki kradłem i kufry nawet cap-carap, niczego się nie boję, widzisz, order mam za odwagę. Chcesz, głową do pieca wskoczę, niczego się nie boję. - I potem śpiewa: "Ech, taczanka rataczanka" albo "Pomniat psy atamany, pomniat polskije pany", ale go koledzy ciągną za bluzę, uspokajają, zostaw, to Polacy. No i nic. Oni są też z naszej instytucji, tyle że Soviet Detachment. Zgłaszają się Polacy. Z Polski. Przyjechali, uciekli, przedostali się, przybyli. Mówią, żeby nie wracać. I są Polacy stąd. Chcą do Polski, do Polski jadą, stanowczo do Polski, chcą jechać do Polski. Jedni tak, inni inaczej, a my wszystkim przybijamy pieczątki, raz tak, raz inaczej, raz do Polski, raz na tutaj. A sami tak samo, raz tak, raz inaczej, ale częściej tak, albo czasem nie! I zostalibyśmy pewnie długo jeszcze, gdyby nie to przesunięcie granicy, zmiana linii demarkacyjnej, ściśle mówiąc, powrót na ustaloną wcześniej przez mocarstwa linię demarkacyjną. I tak odeszły czołgi, a przybyły długie kolumny wózków, komandiry, regulirowszczyce w spódnicach i urzędnicy w mundurach, którzy organizują pociągi na wschód. Kismet!

Jedziemy więc. Wolno. Bardzo wolno... Przebudziłem się, bo stukot kół na szynach zmienił rytm. Po ciemku wygrzebałem się ze słomy. Rozsunąłem drzwi, usiadłem na podłodze. Pofałdowana równina piaszczysto-iglasta, strzępy mgły, błyska woda. Mógłbym zeskoczyć i znowu, nie przyspieszając, wrócić na swoje miejsce. Jest przyczyna, od lewej - lokomotywa. Dwie lokomotywy. Lory obładowane żelastwem. Lory, lory, lory. Gromada czerwonoarmistów, kilofy, oskardy, łopaty, cęgi, ładują na platformy kolejowe szyny, wyrywają drewniane progi. Jedni ładują, inni zrywają, wyrywają. I już nie ma żołnierzy. Zostaliśmy sami na nasypie. Po przeciwległej nitce tylko ślady odciśnięte na trawie. W Magdeburgu - pamiętam - oficerowie mówili, któryś z oficerów mówił, że Rosjanie między Elbą a Dnieprem pozostawią tylko pas ziemi ogołocony ze wszystkiego. Pas bezpieczeństwa. Zmieści się w nim cała Polska. Może... myślę leniwie, tak leniwie jak pełznie pociąg. A może tylko jakiś sowiecki generał rabuje szyny na własną rękę i użytek. Oni to potrafią...

Tego dnia czy może następnego, koło południa, daleko po prawej stronie przyszpilony do horyzontu obraz. W rozproszonym szarym świetle coś na kształt fatamorgany. Pustynia. Piaski, piargi, bryły, w szarej masie jakieś kształty, szczątki architektury, zarysy gmachów, dworców może, wszystko zatarte, zatopione, odległe i wciąż obecne. Otaczamy, objeżdżamy tę odległą pustynię godzinami. To Berlin, mówią.

Jeszcze jeden dzień. Pod wieczór zbliżamy się do jakiegoś miasta. Pojedyncze domy, stacyjki pół zrujnowane, jacyś ludzie przy torze. Pociąg staje. Czerwonoarmiści, cywile się kręcą. Ktoś woła po polsku, żeby wysiadać. Wzdłuż pociągu, teraz widać, jaki długi jest nasz pociąg, formuje się wąż. Cywile pokazują drogę. Schodzimy z torów. Pod nasypem, w tunelu żołnierze, Ruscy nieokreślonej proweniencji. Rabują. Dość niezdecydowanie, może dlatego, że większość z nas w mundurach. Amerykańskich ze złotymi guzikami albo w battle-dresach. Wywinęliśmy się. Po paruset metrach cokoły otaczają jakiś teren. Spisują tu numer jeniecki i nazwisko. Nie pamiętam, czy jeszcze o coś pytali. Nie pamiętam, czy podałem prawdziwe nazwisko, czy przybrane. Rano już w Szczecinie. Podobno będzie przy Polsce. Niemcy. Kobiety, z dziećmi często, staruchy, starcy, mężczyzn nie widać. Nie ma mężczyzn w młodym i średnim wieku. Jak wszędzie, gdzie byliśmy w Niemczech. Wchodzimy do wielkiej kamienicy. Dobrze zachowana. Wspięliśmy się na czwarte piętro całą piątką: Donia, Zenka, Jurek, Richter i ja. Są tu nasi. Łobuzeria demoluje mieszkania. Drzwi otwarte na oścież, wrzask, jakaś kobieta wyje, dzieci płaczą, stara babka, chłopak trzynastoletni może. My w mundurach, tamci cywile. Zrzuciliśmy rodaków ze schodów. I żeby się nie ważyli wrócić... I nic. Nigdy później nie rozmawialiśmy o tym wydarzeniu. Rosjanie naszych rabują, my Niemców. I co? Nic. Wróciliśmy. Chcemy się cieszyć, ale się nie cieszymy. To jeszcze nie powrót. Szczecin.

Wieczorem ładujemy się do pociągu. Razem. Choć Richter na Łódź, a Jurki i my z Donią na Warszawę.

W pociągu tłok nieludzki. Smród. Przypomniała mi się droga sprzed roku prawie, z Pruszkowa do niewoli. Do Altengrabow. Osiemdziesięciu na wagon, otwór kloaczny wyrżnięty przemyconym nożem czy bagnetem. Leżymy w dwóch warstwach, jedni na drugich. Co dwie godziny zmiana: ci z wierzchu na spód, ci ze spodu na wierzch. Na drugi dzień mamy gorączkę. Prawie wszyscy. Biegunka. Tylko mały Bednarczyk wisi na zakratowanym okienku w górze i woła niezmordowanie, że my z powstania, tonem tryumfu, jakbyśmy wojnę wygrali. Do kogo wola? Nie wiem. W Berlinie na dworcu było bombardowanie: angielskie mosquitos. Tak ktoś powiedział. Niemiecka obstawa uciekła: żołnierze z dywizji imienia Goeringa. Tupot i szurgoty. Zostawili nas samych. Zostaliśmy. Nie było dokąd pójść w Berlinie. Nie było gdzie uciekać.

A teraz pociąg w głąb Polski. Wywalczyliśmy dwa miejsca dla naszych kobiet. Stoimy. Wczesny świt odsłania twarze. Już chyba jesteśmy za dawną granicą. Pociąg często przystaje. Niektórzy wybywają. Zdarzają się inni, tutejsi. Zresztą, nie pytamy. Oglądają nasze mundury, na ile to w tłoku możliwe, dotykają, pukają się w czoło, zadają pytania. I zawsze to samo pytanie: po coście wrócili? Po coście przyjechali? I znowu pukają się w czoło. I jeszcze pytają: jak jest tam? T a m to znaczy po tamtej stronie. Po alianckiej, zachodniej. Dla nas to szok. Mimo wszystko.

Jak długo tłoczyliśmy się w tym pociągu pełznącym w głąb kraju, nie wiem. Długo. Pożegnaliśmy się z Richterem. Byliśmy w przyjaźni, a tylko raz jeden, po latach go zobaczyłem. Nic to. Jedziemy dalej. Tłok znowu większy. Ciasno nie do wytrzymania. Wyrzuciłem przez okno piękny płaszcz generalski, który mi Piotrowski podarował w Magdeburgu. Z zielonej, gładkiej, lejącej się wełny. Zawsze mi się podobały te płaszcze. Guderian miał taki płaszcz i Rommel. W Polsce bez trudu zdobędę zimą jakiś płaszcz - myślę. Ale nie poszło tak łatwo.

W pewnej chwili Donia uznała, że lepiej wysiąść w Brwinowie, bo tam, w Podkowie mieszka rodzina. Tak więc Jurek z Zenką pojechali do Warszawy, a my wysiedliśmy w Podkowie. Podkowa Leśna. Jednopiętrowy spory dom drewniany pod sosnowym lasem. Rodzina Doni. Ciocia Barańska, którą znam tylko ze słyszenia, tęga, w okularach, polonistka. Beta i Hela, jej córki, poznaliśmy się na Żoliborzu, dzieci. Piętnastoletnia dziewczynka olśniewającej piękności, niebieskie skośne oczy. Ruch, szum, rozmowy, śmiechy. Janek i Justyna są w Łodzi z Teatrem Wojska, z synkiem. Jurek z Felą i dziećmi też w Lodzi. Marychna Zapasiewicz ze Zbyszkiem w Warszawie w mieszkaniu Jurka na Żoliborzu. Z Jankami w Łodzi moja matka. Prowadzi wspólnie z Justysią knajpę w wydzierżawionym lokalu. O mnie nic pewnego nie wie.

Nocleg w Podkowie. Rano w pociągu. Przesiadka. Po południu wysiadamy w Łodzi. Dobytku niewiele: jakieś koszule na zmianę, resztki żywności. Dostaliśmy w Podkowie coś na drogę. Po parunastu minutach jesteśmy u Janków. Piechotą, a może dorożką. Dorożką? Czy mieliśmy pieniądze? Skąd mieliśmy pieniądze? Nie wiem. W Magdeburgu dostawałem żołd. Ale tak naprawdę nie mam pojęcia, czy przez cały czas "poplątania" miewałem jakieś pieniądze i skąd. I już nie mam kogo zapytać o takie szczegóły. Żywność tak. Zawsze wiedziałem, skąd i jak. Na pewno. Motocykle, rowery, alkohol, nawet: "Faust", Schopenhauer, Heine, tak, pamiętam i ten płaszcz generalski. Ale pieniądze? Pierwsze pieniądze w Łodzi? Też nie wiem. Zapomoga może? Nie wiem. Może. Na pewno.

Przywitanie z Jankami. Uściski, urywane, poplątane wiadomości. Powstanie, Międzylesie, Lublin, teatr, teatr, teatr. Łódź. Teatr na Cegielnianej, a jest i drugi. Mama? Mama w "Justynce". Teraz właśnie tam jest. Szykuje lokal do otwarcia na wieczór. Trzeba pójść Piotrkowską w dół, wciąż prosto, a przy Cegielnianej w lewo: "Justynka"; zresztą sam zobaczysz. O tej porze wejście od podwórza, bo lokal jeszcze zamknięty. I już idę. Niczego z drogi nie pamiętam, nie pamiętam, nie pamiętam. Potem ulicą w lewo, po prawej brama, w podwórzu w lewo, po lewej kilka kamiennych schodków, ktoś wyszedł przed drzwi otwarte. Proszę, żeby wywołali matkę, ona ukazuje się w drzwiach, na tym podwyższeniu kamiennym, widzę ją pod słońce, które już się zniża, widzę dokładnie, ona też mnie widzi i nagle odrywa się od ziemi, od tej posadzki kamiennej i skacze wzwyż, do góry, odbiła się obiema nogami jak dziewczynka dwunastoletnia, widzę ją w połowie na tle nieba, w połowie na tle podwórza, na tle kamienicy, skarpety do kolan jak dziewczynka, ręce rozkrzyżowane, wyciągnięte w górę, na twarzy grymas śmiechu i płaczu równocześnie i łzy puściły się strumieniem.

Tak ją zapamiętałem.

lipiec 2003

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji