Artykuły

Do miłego, ściskam pana! Hej, hej!

Zdecydował o tym zwykły przypadek. Wcześniej kilka razy się spotkaliśmy, ale może mnie nawet nie zapamiętał. Pewnego dnia okazało się jednak, że w naszej redakcji przydałaby się osoba, która stale będzie przyjmować nadsyłane przez niego mailem felietony i padło na mnie - pisze Józef Krzyk w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Wkrótce przekonałem się, z czym to się wiąże. Wystarczyło, że gdzieś wyjechałem, a odbierałem telefony kolegów. Alarmowali, że gazetę już trzeba zsyłać do druku, ale nikt nie dostał felietonu. Dzwoniłem wtedy do Kazimierza Kutza i okazywało się, że felieton jest gotowy, ale każda próba wysłania go do kogoś innego niż ja, kończyła się porażką. W końcu dałem za wygraną. Skoro Kutz nie brał urlopu ani nie robił sobie przerwy świątecznej, ja też zawsze czekałem, aż przyśle felieton.

- "Dzień dobry, prasówka dotarła?" - dzwonił od tej pory co tydzień. I bardzo szybko obaj się połapaliśmy, że to był tylko pretekst.

Obcy za płotem z betonu

Opowiadał mi o tym, co obejrzał właśnie w telewizji, dzielił się politycznymi prognozami i raz po raz wspominał stare czasy. Cybulski, Konwicki, Wajda, Czeczot - kogo w tych opowieściach nie było!

Wypytywał: "co tam słychać w tych pięknych Katowicach?" i nie wystarczała mu zdawkowa odpowiedź. Nie, z pewnością nie chodziło mu o banalne informacje, bo i beze mnie świetnie orientował się w tym, co się dzieje. Raczej upewniał się, czy nadajemy na tych samych falach. I obdarzył zaufaniem, bo wiedział, że to wszystko zostanie między nami. Trochę chyba mnie polubił, niczego od niego nie chciałem, o nic nie prosiłem, no i byłem łącznikiem ze stronami, z których on sam się wziął.

Z tych rozmów biła coraz większa samotność. Po odejściu z Senatu została mu tylko najbliższa rodzina, a i ona w większości na odległość, bo dzieci wyfrunęły w świat. Na sąsiadów raczej nie miał co liczyć, jego Kanie to coś w rodzaju willowego Brynowa, z dużo wyższymi betonowymi płotami, za którymi ludzie są dla siebie zupełnie anonimowi jak w mrówkowcu.

Czasami miałem wrażenie, że między jednym a drugim telefonem do mnie nie zamienił z nikim innym więcej niż kilka słów. Dawałem więc mu się wygadać do woli i sam plotłem trzy po trzy, aż nas obu uszy nie rozbolały.

Z początku dziwiłem się, a potem polubiłem jego naiwny optymizm. Dziwiłem się, że choć tak dobrze obyty w świecie snuje prognozy, które nie miały szans na realizację.

Miał niezwykłą pamięć. Wspominał z detalami rozmowę sprzed wielu lat, a z drugiej strony zapominał nazwiska prezydenta Stanów Zjednoczonych. Z drugiej strony może uznawał, że Donald Trump nie zasługuje na to, by nim sobie trzeba zaśmiecać pamięć. Co innego piersi aktorki i jej rumieńce, gdy miała je pokazać przed kamerą, opowiadał mi o nich, jakby dopiero to się zdarzyło.

I co, fajnie wyszło?

Ani się obejrzałem, a w rozmowie z nim przechodziłem na podobny do jego, potoczysty język. Kto Kutza nie znał, gorszył się, ale zupełnie bezpodstawnie. Kutz nie przeklinał bowiem, by komuś ubliżyć, bo do tego przekleństwo nie było mu potrzebne. I nie było w nim nawet wulgarności. On raczej zawsze bawił się słowem i zapraszał innych do tej zabawy. Tak, jak podczas jednej z ostatnich swoich wizyt na Śląsku, gdy organizatorom zupełnie pokrzyżował plany, wychodząc poza przygotowany przez nich scenariusz. Przez ponad godzinę karmił publiczność historyjkami, od których wszyscy boki zrywali. Raz czy dwa dopuścił do głosu konferansjera, wyznaczonego do prowadzenia imprezy. "I co? Fajnie wyszło?" - pytał mnie ledwo po tym, gdy zszedł ze sceny. Do głowy nikomu wtedy nie przyszło, że mają przed sobą człowieka z dziewiątym krzyżykiem na karku.

Zaglądanie mu w metrykę zupełnie zresztą było pozbawione sensu. Swoją energią mógłby ogrzać i oświetlić całkiem spore miasto, a gdy ktoś mu się naraził, to walił bez pardonu. Najbardziej oburzała go głupota obecnego obozu władzy, mówił mi jesienią, że niektórzy z tamtej strony zachowują się niczym pijane baby w karczmie. - Po prostu koszmar! - kwitował odwracanie się do Europy plecami i przepowiadał, że Unia w końcu przestanie się Polską przejmować, a przy okazji odetnie od pieniędzy.

Po długości naszych rozmów mogłem, niczym lekarz, stawiać mu diagnozę. Krótsza niż pół godziny oznaczała, że jest w gorszej formie, poniżej kwadransa dawała już podstawy do niepokoju.

Stan jego ducha i ciała jak w zwierciadle odbijał się również w felietonach. W surowej postaci wyglądały one najczęściej trochę inaczej niż wtedy, gdy trafiały do druku. Oczywiście, nie nanosiłem żadnych istotnych zmian, nie korygowałem stylu, ale Kutzowi zdarzało się urywać myśl w połowie zdania. Chyba nie przywiązywał do tego wagi. - Pan już zrobi, jak trzeba - rzucał do słuchawki, gdy pytałem o ten czy inny szczegół, a ja starałem się nie nadużywać tego zaufania.

Moim koleżankom i kolegom z redakcyjnej korekty podskakiwało jednak ciśnienie, bo na poczekaniu wymyślał słówka i zwroty, których nie ma w żadnym języku. Pytali mnie, co z tym fantem zrobić, a ja kładłem się Rejtanem: "nie ruszać!" - urywałem wszelkie próby, aż w końcu dali za wygraną.

Stworzył się na nowo

Z tego, czym były dla mnie te cotygodniowe pogawędki zdałem sobie sprawę dopiero wtedy, gdy w ostatnich tygodniach przestał dzwonić. W ostatnim telefonie do mnie jeszcze walczył, ale ton jego głosu już mi mówił coś innego. Żegnał się.

Nie, nie było w tych naszych rozmowach zażyłości, bo nie pozwalała na to różnica wieku. Był rówieśnikiem mojego ojca i w pewnym stopniu nawet mi go przypominał. Mieli podobne dzieciństwo, obaj wywodzili się z robotniczych śląskich rodzin, a czas ich dojrzewania przypadł na trudne lata II wojny światowej. Zaraz potem jednak Kutz, inaczej niż mój ojciec, wyrwał się ze Śląska i stworzył się na nowo. Słuchając go zastanawiałem się czasami, kim byłby mój ojciec, gdyby postąpił podobnie. Kutz mówił mi nieraz, powtarzał to też innym przy różnych okazjach, że łatwiej być Ślązakiem poza Śląskiem niż na nim. W każdym jego słowie słyszałem jednak tęsknotę, choć próbował ją maskować na różne sposoby. Najpełniej otworzył się, już może nie widząc powodu do udawania, gdy stał jedną nogą nad grobem, w ostatnim felietonie. Napisał go niezwykłym językiem, swoją śląską muttersprache, którą zachował po dziesięcioleciach spędzonych poza Śląskiem.

- No to fajnie! - taki zwrot oznaczał u niego, że już się wygadał do woli. - Do miłego, ściskam pana! Hej, hej! - rzucał na pożegnanie. Jeszcze brzmi mi to w uszach. Takiego go zapamiętam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji