Artykuły

Ewa Błaszczyk: Jest tylko czas teraźniejszy

Po co takich ludzi jak Ola się reanimuje? Po co się ich bierze na OIOM, po co ich się ratuje, skoro za chwilę ich się zostawia? Jeśli jesteśmy tak oszczędni, to skasujmy ratowanie - mówi Ewa Błaszczyk, aktorka STUDIO teatrgalerii w Warszawie.

Przypadek w sekundę wszystko może zmienić.

- Tak jest. Ale dopóki nas to nie doświadczy, odsuwamy od siebie tę myśl.

W pani życiu wszystko zmieniło się w 2000 r., kiedy nagle zmarł pani mąż, a córka zapadła w śpiączkę, w której jest do dziś.

- Dużo się zapomina. Teraz to nie jest tamto życie, które było wtedy. Od 2000 r. nabudowałam wiele nowego. Już jest inny czas. Jak mówią mądrzy ludzie, naprawdę istnieje tylko czas teraźniejszy. Bo to, co wyobrażamy sobie w przyszłości, to są oczywiście ważne plany i życzenia, ale mogą się okazać bardzo śmieszne. Nauczyłam się, że przy nieprzewidywalności zdarzeń trzeba umieć korzystać z czasu teraźniejszego, z tego, co jest blisko, jutro. Spędziłam ostatnio dużo czasu w Los Angeles, robiłam tam sztukę. Chociaż nie musiałam martwić się o to, co jest tu, bo łączyłam się przez Skype'a z Olą i z Manią i wszystko dobrze funkcjonowało, to i tak wróciłam stamtąd z głębokim poczuciem, że jeszcze bardziej będę doceniać to, co mam. Bo dopiero z oddalenia można spojrzeć na swoje życie z szerszej perspektywy. Trzeba doświadczyć czegoś zupełnie innego, żeby wiedzieć, ile znaczy dla mnie ten dom, to miejsce, to życie. Okazuje się, że dla mnie znaczy bardzo dużo. To, że jestem z Europy, z Polski, stąd, z tego miejsca, w którym teraz rozmawiamy. W 2000 r. wiele osób mówiło: sprzedaj to, wyprowadź się, tu się stało tyle złego. Nieprawda, to jest moje miejsce. Wiedziałam, że tu jest mój dom, tu są drzewa, które sadziliśmy z Jackiem, i że w ogóle nie wchodzi w rachubę, żeby to miejsce opuścić. Gdy jestem w samolocie i on zbliża się do lądowania w Warszawie, to wiem, że na granicy Żoliborza i Bielan jest taka kropeczka i to jest moje miejsce. I to jest bardzo, bardzo cenne.

Co to znaczy, że żyje pani teraźniejszością?

- Poruszam się małymi krokami, etapami. Nie planuję za daleko, nie próbuję wyobrazić sobie odległej przyszłości ani jakiejś całości. Step by step i następny.

Czy musi się zdarzyć coś trudnego, żeby nauczyć się tak żyć, czy zawsze pani taka była?

- Mój ojciec wychowywał mnie tak, że nie wtrącał się do planowania mojego czasu, dopóki nie przynosiłam ze szkoły ocen niższych niż czwórki. Nie opłacało mi się więc źle uczyć. Przychodziłam ze szkoły, robiłam, co trzeba, lekcje, słupki i byłam wolnym człowiekiem. Chodziłam sobie na basen, do kina, na pianino. Dlatego wcześnie nauczyłam się organizować swój czas. Ale oczywiście moment przestawienia się na kompletnie inne życie, na inny zakres obowiązków, jak mój po 2000 r., jest trudny. W dodatku trzeba uczyć się tych nowych rzeczy, kiedy jest źle, kiedy wszystko trzęsie się emocjonalnie, bo ktoś blisko jest chory i nie wiadomo, co będzie.

Mówi teraz pani o mężu czy o dziecku?

- Mąż nie chorował długo, to się stało szybko. Byliśmy całą rodziną w Zakopanem, pojechaliśmy tam na święta i na Nowy Rok, jeździliśmy na nartach. 2 lutego Jacka nie było już na świecie. Sto dni później Ola zadławiła się tabletką i zapadła w śpiączkę.

Nawet nie miała pani czasu na żałobę.

- Nie miałam. Bardzo szybko musiałam się zebrać. To był trudny okres, ale już tego nie pamiętam. Ja jestem teraz. Na coraz więcej się odważam, a nasze życie jest coraz lepiej zorganizowane, na tyle dobrze, że mogłam pojechać do Los Angeles. Wiem też wprawdzie, że już nie wyjadę po raz kolejny na tak długo. Ale tylko dlatego, że nie chcę, bo jest to możliwe.

Kiedy umawiałyśmy się na rozmowę, mówiła pani: tego dnia jadę do Krakowa, gram, śpię w samochodzie. Potem znowu gram, może być tylko niedziela.

- Tak, bardzo dużo pracuję. Chyba zawsze tak było.

Przeglądałam, kiedy i jakie role pani grała. Tam nie ma żadnej przerwy. Nie ma tam czegoś takiego: mąż mi umarł, nie mam siły grać, dziecko mam chore, odpadam.

- Praca jest dobrym wentylem w trudnych sytuacjach. Trzeba się jakoś rozwijać, pieniędzy trzeba mieć na tyle, żeby nie cierpieć z powodu ich braku. Bo kiedy skupiamy się na trudnościach bytowych, to jest przeszkoda w rozwoju, zarobić trzeba więc tyle, żeby to się spięło i żeby wszystko mogło się toczyć do przodu. Staram się łączyć w życiu różne wątki i dążę do harmonii, nawet jeśli jest bardzo ciężko.

Tylko jak dążyć do harmonii, kiedy jest bardzo ciężko?

- W życiu rzeczy dzieją się naprawdę, a ja mam zawód, w którym mogę skorzystać z iluzji. I żeby tam wszystko wyszło dobrze, te trudne rzeczy muszę wyłączyć. Gdybym na scenie myślała o Oli, emocjonalnie położyłabym rolę. Poza tym człowiek w rozpaczy zaniedbuje się. A mój zawód zmusza mnie, żebym o siebie dbała. Mam fajnie, bo przed występem zajmują się mną fachowcy, ubierają, czeszą, malują, a to daje odskocznię. Oglądam inne architektury, inne ciuchy, inne światy i ten nastrój przenosi się na życie. Po przygodzie artystycznej ma się większy luz, większy potencjał, żeby pójść do trudnych spraw.

W pani życiu wydarzyło się ich wiele. Niektórym wystarczyłaby jedna, żeby się załamać.

- Może byłoby mi trudniej się trzymać, gdyby to drugie się nie stało? Jest coś takiego jak przekroczenie masy krytycznej, kiedy wydaje nam się, że więcej nie może się dziać. I wtedy trzeba się uspokoić. Tego też mnie chyba nauczył tata, że jak sytuacja jest bardzo napięta, trzeba usiąść i się uspokoić. Napięcie, rozpacz, strach to nie są kompani do myślenia, to jest skażone. Tata wiedział, co mówi, bo latał samolotem, w młodości był oblatywaczem. Oczywiście, że nie do końca zapanujemy nad rozpaczą, nad strachem, coś się zawsze w nas trzęsie, ale trzeba trzymać lejce, nie wpadać w histerię. I ja to chyba umiem. Jeśli uspokoi się sytuację, można lepiej zaplanować, co dalej, jakie kroki muszę teraz wykonać. Zadaniowość - to chyba wszyscy psychiatrzy zalecają. Wykonałam zadanie, jest zrobione i mogę teraz przejść do następnego. Nie da się np. od razu zbudować kliniki, trzeba po kawałku.

Jak pani budowała klinikę po kawałku?

- Na początku było to biurko, które wciąż tu stoi, kupione za dwa złote na jakimś targu. Przy nim siedziała i do tej pory siedzi Marzanka, czyli Marzanna Żakowska, która prowadzi nasz sekretariat. I mieliśmy ten pokój. No i tyle. Zaczęliśmy robić koncerty i zbierać pieniądze. Krok po kroczku. A zaczęło się dlatego, że zobaczyłam, że nie ma takiej choroby jak śpiączka. Ani takiego miejsca, w którym można ją leczyć. Kiedy szukałam pomocy dla Oli, pewna pani profesor powiedziała mi: "Wie pani, jakie dobre są hospicja?". A przecież to nie jest ten kierunek! W hospicjach się godnie odchodzi, a tu się toczy walka o przywrócenie do życia. Bo po co takich ludzi jak Ola się reanimuje, po co ich się bierze na OIOM, po co ich się ratuje, skoro za chwilę ich się zostawia? Jeśli jesteśmy tak oszczędni, to skasujmy ratowanie. Po co ratować, skoro potem nie bierzemy już żadnej odpowiedzialności za pacjenta? Zobaczyłam, że w systemie brakuje ogniwa.

Rozmawiałam też z twórcą takiej kliniki, jak nasz dzisiejszy Budzik, w Innsbrucku, profesorem, który przyjechał do Polski. Żałowałam głośno, że u nas takiego miejsca nie ma, a on mówi: "To proszę zrobić. Jest pani osobą publiczną, ma pani kolegów, proszę zacząć". I choć nie mogłam sobie tego w ogóle wyobrazić, zabrałam się za tworzenie kliniki. Budziłam się mokra o czwartej nad ranem i myślałam gorączkowo, co ja w ogóle robię. Ale robiłam. Nie przejmowałam się tym, że część środowiska medycznego wyśmiewa się, że aktorka będzie budzić dzieci, przyjdą do niej koleżanki i będą wybudzać, ha ha. Myślałam sobie, no dobra, śmiej się. Ale dlaczego ma przyjść do mnie koleżanka? Do mnie przyjdzie wybitny profesor w tej dziedzinie. I tak się zaczęło.

Zainteresowali się mną Bożena Walter i jej mąż, bo znali Jacka, mojego męża, pracował dla TVN. Profesor z Innsbrucku miał rację, pomogło mi, że jestem kojarzona, że funkcjonuję w medialnym środowisku. TVN bardzo mi pomagał, kiedy zaczynaliśmy. Zresztą nasza pierwsza akcja zaczęła się w Polsacie, przeszła przez TVN i zakończyła w TVP. Byliśmy jak klej, który połączył konkurujące instytucje. Kiedy sprawa dotyczy życia i śmierci, mundurki i preferencje nie mają znaczenia. Wtedy jednak i my zrozumieliśmy, że musimy być poza podziałami. Przy tego typu akcjach trzeba się trzymać daleko od polityki, od podziałów, bo emocje ludzkie bywają nieprzewidywalne.

Jak wyglądało pani życie przed 2000 r.?

- Też dużo pracowałam zawodowo. Było kolorowo, dużo towarzystwa, nasi znajomi z filmu, z kabaretu, bo Jacek był twórcą kabaretowym, mój teatr, moje wyjazdy, Berlin, Monachium, Wiedeń. Plany, poznawanie. Późno zaczęłam życie rodzinne, bo długo nie byłam gotowa, żeby być odpowiedzialną. W końcu to przyszło samo. Poczułam też, że będę musiała robić coś jeszcze oprócz aktorstwa, bo ono już przestawało mi wystarczać. Sądziłam tylko, że to będzie coś małego, że może będę reżyserować albo pisać. Przyszło coś innego, z kompletnie innej strony. Nie mogłam tego podejrzewać. Teraz moje życie jest tym wypełnione, ale też bardzo potrzebny jest mi mój zawód.

Miała pani taką chwilę po wypadku córki, że poczuła pani, że za dużo już tego, że nie da pani rady?

- Była smuga cienia w 2002 r., kiedy minęły złudzenia i trzeba się było przestawić na bardzo długą perspektywę. Albo na tragedię. Bo przez pierwszy rok czy dwa było dla mnie oczywiste, że to się zaraz skończy, że Ola wkrótce się obudzi. Aż kiedyś zauważyłam, że w tej śpiączce wyrosła z butów. Zaczęło do mnie docierać, że to nie musi się szybko skończyć. Może się też nie skończyć. Jednak myślę, że to tak zostało ułożone przez górę, żeby dało się wytrzymać. Jak człowiek jest na musiku, nie ma wyboru. A jest na musiku, bo tu siedzi jeszcze Mania, druga córka, która chce mieć wszystko piękne, normalne. I ma do tego prawo. Oczywiście, można się znieczulać, zachlać, zaćpać, zniszczyć, w jakikolwiek sposób uciec. Ale Ola leży i walczy, no i jest druga dziewczynka, zdrowa. Nie ma ruchu. Trzeba się z tego otrzepać, przestać używać słowa "ja" i do roboty. Zadaniowość.

Rozmawiałam kiedyś z kobietą. której dziecko umarło tuż po porodzie. Opowiadała, że ciągnęło ją w odrętwienie, leżała na fotelu i się nie ruszała, ale wstała, bo z drugiej strony było dwoje pozostałych dzieci.

- Właśnie, nie ma zmiłuj. Mania mnie trzymała w rzeczywistości. To jednak był też specyficzny okres, w 2002 r. została założona fundacja Akogo. I ona też mnie podnosiła. Pamiętam, że ks. Wojtek Drozdowicz, z którym zakładaliśmy tę fundację, powiesił mi na furtce tulipany w plastikowej torbie. Miałam do pomocy taką panią z Azerbejdżanu, ona miała córkę Nataszę. Dałam Nataszy te kwiaty z furtki, bo byłam przekonana, że to dla niej. A ona wyjęła z bukietu list i mówi: "Nie, to dla pani". Mnie wtedy do głowy nie przyszło, że mogą być dla mnie, chociaż wisiały przecież na mojej furtce. Myślę, że ta historia dużo mówi. Ale wyszłam z tego.

I założyła pani fundację, która zbudowała klinikę Budzik. Wielu ludzi w doskonalej kondycji psychicznej nie poradziłoby sobie z takim przedsięwzięciem.

- Ale ja zostałam skierowana do Beaty Błęgowskiej, prawniczki, która jest z nami do dziś. Pomogła mi się tym zająć, za darmo. Tak samo architekci, pierwszy Budzik robili za friko. I jeszcze zmontowali 12 osób dookoła, które też pracowały za darmo. Pomagało mi środowisko, dziennikarze. Trzeba wyjść do ludzi, nie wolno się izolować, bo wtedy jest ten fotel i te inne dzieci są osamotnione. Trzeba zrobić pierwszy krok, mały, nie od razu będziesz chodzić, uda ci się dopiero, jak poćwiczysz, ale musisz zacząć. To oczywiście jest nużące, uciążliwe, jak rehabilitacja. Nie chce się. Trzeba więc znaleźć błyskotki i fintifluszki, które to umilą. Wystarczy, że będzie energia od ludzi obok, że np. robimy koncert i zbieramy pieniądze. Że trzeba jakąś ulotkę wydrukować, chodźmy więc do drukarni i porozmawiajmy, żeby nam wydrukowali za darmo, a wtedy drukarnia mówi, że jeszcze coś dla nas zrobi. I zaczyna się toczyć kula śniegowa, a każdy nowy człowiek wnosi dodatkową energię.

Pani fundacja zaczyna właśnie tworzyć drugi w Warszawie Budzik.

- Przy Szpitalu Bródnowskim. Będzie taki sam, jak dla dzieci, ale będzie przy nim też coś bardzo ważnego - stacja naukowo-badawcza. Teraz na świecie dużo się dzieje w neurologii i w neurochirurgii, naukowcy dokonują rzeczy, które do tej pory wydawały się niemożliwe. W stacji byłaby możliwość wprowadzania nowych technologii i metod. Musimy zebrać 40 mln zł. Na razie pracujemy ze specjalistami z Włoch, prof. Wojciechem Maksymowiczem i z PAN, żeby z komórek nerwowych z poronień naturalnych wypreparować materiał, który będzie można podać do mózgu. Jeśli chociaż w części można odtworzyć uszkodzenia mózgu, to nie rozmawiamy tylko o komie, ale też o wszystkim. To jednak bardzo wczesny etap, szukamy prawnych możliwości stosowania tego rozwiązania w Polsce.

Obchodzi pani 40. rocznicę występowania na scenie.

- Tak. Dużo się dzieje. Zrobiliśmy właśnie sztukę w wersji angielskiej w Los Angeles, byliśmy z tym na festiwalu w Krakowie, teraz będziemy pracować nad polską wersją z polskimi aktorami i w połowie lutego będzie premiera w Teatrze Studio. Jednocześnie po raz pierwszy gram z moją córką Marianną Janczarską w sztuce w Teatrze Polonia. Gram też wciąż Orianę Fallaci w "Chwila, w której umarłam". I jest to 50. przedstawienie Fallaci i moje 40 lat na scenie. Coś jeszcze zagram w serialu. Mam przygodę wpisaną w zawód, idę sobie do filmu albo do kabaretu, albo do teatru, albo do radia pośpiewać sobie i żyję.

Pani to lubi?

- Oczywiście, że to lubię, inaczej bym tego nie wybrała.

Taka praca może zmęczyć. Kto ma ciągle fajerwerki, mógłby chcieć porobić sobie coś nudnego.

- W życiu!

***

Ewa Blaszczyk

Aktorka filmowa i teatralna. Na planie "Zmienników" poznała swojego przyszłego męża, Jacka Janczarskiego, autora scenariusza do tego serialu, a także tekstów kabaretowych i słuchowisk radiowych. Matka bliźniaczek Oli i Mani. W 2000 r. jej mąż zmarł, a sto dni później sześcioletnia córka Ola zapadła wśpiączkę. W 2002 r. Błaszczyk razem z ks. Wojciechem Drozdowiczem założyła fundację Akogo, działającą na rzecz dzieci wymagających rehabilitacji po urazach neurologicznych. W 2013 r. fundacja otworzyła przy Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie klinikę Budzik, w której leczą się dzieci w śpiączce. Do tej pory wybudzono w niej ponad 40 dzieci. W Warszawie fundacja tworzy właśnie kolejną klinikę, tym razem dla dorosłych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji