Artykuły

Maestro broni się do upadłego

Dyrygent Marcin Nałęcz-Niesiołowski udowodnił, że na kulturze można nieźle zarabiać. Do własnej kieszeni. I bez wysiłku przenieść praktyki zarobkowe z Białegostoku do Wrocławia - pisze Magdalena Kozioł w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

W marcu 2011 r. pod oknami gabinetu dyrektora Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego zbiera się orkiestra Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku. Gra mu utwór "Time to say: goodbye" ("Czas się pożegnać"). Pracownicy tej instytucji walczyli wtedy już o to od dwóch lat.

Związek Pracowników Opery i Filharmonii Podlaskiej stracił cierpliwość do Nałęcz-Niesiołowskiego, kiedy ten zmienił regulamin premiowania. Ocenili, że jest zbyt uznaniowy.

A gdy w 2011 r. zwolnił trzech muzyków, proponując im kontrakty bez zabezpieczenia socjalnego, ruszyła lawina protestów i zmiotła Nałęcz-Niesiołowskiego z dyrektorskiego fotela.

Niech Jezus Chrystus prowadzi cię, dyrektorze

Marcin Nałęcz-Niesiołowski szefem Opery i Filharmonii Podlaskiej został w 1997 r. Miał 25 lat. Chwilę wcześniej skończył studia na Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie.

Doceniano go. Ambitny, utalentowany, nagrał z artystami pięć płyt, a jedna z nich była nominowana do nagrody polskiego przemysłu fonograficznego Fryderyki 1999.

W 2001 r. Nałęcz-Niesiołowski dostał nagrodę ministra kultury Ad Astra dla młodych twórców kultury. W 2004 r. za zasługi dla rozwoju kultury i osiągnięcia w pracy zawodowej został odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi, a w czerwcu 2006 r. - Srebrnym Medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis"

Pierwszy zgrzyt w jego zawodowej pracy pojawił się w 2009 r. Władze województwa podlaskiego chciały przedłużyć mu umowę tylko na dwa i pół roku. Kończyłaby się chwilę po tym, jak miał powstać nowy budynek Opery i Filharmonii Podlaskiej, z pomysłem budowy którego wyszedł Nałęcz-Niesiołowski.

Był niezadowolony z propozycji ówczesnego marszałka Jarosława Dworzańskiego. Jego zwolennicy - melomani również. Pod Urzędem Marszałkowskim w Białymstoku zorganizowali pikietę wsparcia. "Niech Jezus Chrystus i Święta Panienka pana prowadzą, panie dyrektorze Nałęcz-Niesiołowski" - skandowali przez megafon, rozdając przechodniom list z ponad setką podpisów z poparciem dla niego.

Marszałek był jednak stanowczy. - Nie może być tak, żeby pracownik stawiał pracodawcę w narożniku, żeby dyktował mu warunki - mówił do pikietujących. - Ja jestem urzędnikiem i muszę pilnować publicznych pieniędzy. Nie zgodzę się na to, żeby bez głowy, bez pomysłu jakaś instytucja demolowała nam wojewódzki budżet. A ja żadnego sensownego planu funkcjonowania opery nie dostałem.

Przypomniał melomanom, że gdy rozpoczęto budowę opery, miała kosztować 50 mln zł, a gdy kończono, wyszło cztery razy tyle pieniędzy, które województwo musiało gdzieś znaleźć.

- Chcę tylko godnie zakończyć dzieło, które powołałem do życia - mówił Nałęcz-Niesiołowski, a ludzie śpiewali mu "Szczęść Boże, panie dyrektorze". Ostatecznie dyrektor na tym froncie poległ i zaczął mieć kłopoty na innym.

Chcemy artysty, a nie terrorysty

Próba orkiestry Opery i Filharmonii Podlaskiej na początku 2011 r. wyglądała tak: dyrygent Marcin Nałęcz-Niesiołowski i blisko setka muzyków stali naprzeciwko siebie bez słowa. Trwali tak przez półtorej godziny. W końcu dyrektor wyszedł.

Orkiestra nie chciała grać pod jego batutą koncertów w rocznicę śmierci Jana Pawła II i katastrofy w Smoleńsku. Poinformował zespół, że jeśli nie wyjdą na scenę, to wyciągnie wobec nich konsekwencje prawne.

- To człowiek, który od lat depcze naszą godność. Granie z nim na cześć Jana Pawła II byłoby bardzo niewłaściwe - tłumaczył wtedy mediom Czesław Jaźwiński, przewodniczący Związku Pracowników Opery i Filharmonii Podlaskiej.

Koncert pieśni poświęcony Janowi Pawłowi II odbył się a cappella, a związki ruszyły do boju o odwołanie Nałęcz-Niesiołowskiego. W lutym zorganizowały pikietę protestacyjną z transparentami: "Chcemy artysty, a nie terrorysty" i "Żądamy zmiany dyrektora". W marcu - kolejną z hasłami: "Koniec destrukcji orkiestry", "Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść".

Dyrektor zejść nie chciał. Bronił się rękami i nogami. Wysłał do mediów list: "We wszystkich swoich działaniach zawsze kieruję się dobrem zarządzanej przeze mnie instytucji () Publicznie formułowane pod moim adresem zarzuty uważam za mijające się z prawdą. Nie mają one potwierdzenia w faktach i stanowią nieuzasadnione oskarżenie pracodawcy o bliżej nieskonkretyzowane działania godzące w pracowników (jak np. wprowadzanie atmosfery strachu czy braku zaufania i dialogu). Zarzuty te uznaję za nieprawdziwe".

Związkowcy się nie poddali. Wyciągali kolejne argumenty. Choćby taki, że dyrektor do wracającego z koncertu zespołu wzywa policję, by ta zbadała trzeźwość muzyków.

6 kwietnia 2011 r. władze województwa odwołały Nałęcz-Niesiołowskiego z funkcji dyrektora. Niektóre media krzyczały tytułami: "Białostocki dyrektor-dyktator odwołany".

Stowarzyszenia zarobkowe

Emocje związane z wyborem nowego dyrektora Opery Wrocławskiej w 2016 r. sięgały zenitu. Zwłaszcza w "Solidarności". Związek miał dwóch swoich przedstawicieli w komisji konkursowej, która rekomendowała zarządowi województwa kandydata na nowego szefa tej placówki. Zasiadali w niej: Urszula Drzewińska, kierująca związkiem w operze i Kazimierz Kimso, szef "S" na Dolnym Śląsku.

Drzewińska reprezentowała jednak Związek Artystów Scen Polskich, a Kimso - działaczy. To jego decyzja sprawiła, że Nałęcz-Niesiołowski, któremu muzycy z filharmonii w Białymstoku, w tym związkowcy, zarzucali m.in. łamanie praw pracowniczych i mobbing, zdobył przewagę w głosowaniu. - Nie wiedziałem o tym - twierdził Kimso.

Potem dość długo ani związki, ani pracownicy opery, ani urzędnicy nie widzieli, jak Nałęcz-Niesiołowski uwił sobie gniazdko w Operze Wrocławskiej. Na początku lipca światło rzuciła na to Najwyższa Izba Kontroli. Ustaliła, że Nałęcz-Niesiołowski dzięki umowom podpisywanym przez kierowaną przez siebie jednostkę z samym sobą dorobił w 2017 r. na dyrygowaniu spektaklami 439 200 zł.

Bo obsadzał siebie w roli dyrygenta nieporównanie częściej niż innych. I brał za dyrygowanie też dużo więcej niż inni. Podczas gdy w regulaminie wynagradzania Opery Wrocławskiej przewidziano 1,5 tys. zł za dyrygowanie spektaklem, Nałęcz-Niesiołowski załatwił sobie u swego protektora, wicemarszałka Tadeusza Samborskiego, że będzie brał 4 tys.

Kontrola Urzędu Marszałkowskiego Województwa Dolnośląskiego ujawniła też, że podpisał umowę ze Stowarzyszeniem Muzyki Polskiej, której szefem jest Paweł Orski, jego podwładny, zatrudniony w operze na stanowisku casting managera, któremu opera płaciła ryczałtowo za współpracę. Z kolei Orski płacił Nałęcz-Niesiołowskiemu za dyrygowanie na współorganizowanych przez siebie tych wydarzeniach.

Nałęcz-Niesiołowski jako dyrektor opery podpisywał też umowy z zarządzaną przez Orskiego agencją Ars Operae na świadczenie usług impresaryjnych. Jej zadaniem miało być nawiązanie współpracy z jednostkami, które wystawiały przedstawiania, i rekomendowanie ich operze. Tyle że Ars Operae - jak wykryli kontrolerzy - "rekomendowała do współpracy samą siebie", a Opera Wrocławska podpisała z nią umowę na zorganizowanie w maju 2017 r. we Wrocławiu koncertu "Myśląc Ojczyzna" za ponad 115 tys. zł.

Taką praktykę Nałęcz-Niesiołowski stosował już w Białymstoku ze Stowarzyszeniem na rzecz Rozwoju Działalności Muzycznej. W jego władzach znaleźli się administracyjni pracownicy Opery i Filharmonii Podlaskiej, pracujący na co dzień np. w biurze koncertowym instytucji.

"Gazeta Współczesna" w 2008 r. donosiła, że na współpracy ze stowarzyszeniem "zarabiały tylko osoby fizyczne, w tym sam dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski". W 2005 r. stowarzyszenie wypłaciło ponad 448 tys. zł, a w 2006 r. - 306 tys. zł wynagrodzeń.

Marszałek podlaski nasłał kontrolę i wszystko potwierdził. - Interes finansowy opery nie był do końca zabezpieczony - mówił dziennikarzom.

Człowiek z gałązką oliwną

Nałęcz-Niesiołowski kontrakt we Wrocławiu podpisał na trzy sezony artystyczne, czyli do sierpnia 2019 r. Ale w lutym ubiegłego roku Wojewódzki Sąd Administracyjny uznał, że konkurs na dyrektora opery został przeprowadzony przez urząd marszałkowski z naruszeniem prawa.

Ogłoszenia ponownego domagał się związek muzyków orkiestrowych, ale jego pismo do marszałka Cezarego Przybylskiego pozostało bez echa. Bo - jak się okazało - władze Dolnego Śląska były z Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego zadowolone. Michał Nowakowski, rzecznik urzędu marszałkowskiego, mówił po werdykcie sądu: - Pracę dyrektora oceniamy dobrze i chcemy go nominować na stanowisko w trybie bezkonkursowym.

Teraz zarząd regionu zastanawia się co dalej. Zlecone kontrole były wnikliwe i trwały od lipca. - To było konieczne - mówi "Wyborczej" jeden z urzędników. - Dyrektor Nałęcz-Niesiołowski otoczony armią prawników będzie się bronił do upadłego. Nie chciał podpisać protokołu pokontrolnego NIK. Pamiętamy też, co było po zwolnieniu go z Opery i Filharmonii Podlaskiej.

A co było? Pozwał do sądu pracy podlaski zarząd województwa oraz tamtejszą operę i filharmonię, domagając się przywrócenia na stanowisko dyrektora, a jeżeli tego nie da się już zrobić, to wypłatę odszkodowania w wysokości trzech pensji - niecałe 34 tys. zł brutto. Sądy wydawały różne werdykty, ostatecznie uznając, że decyzja o odwołaniu została wydana z naruszeniem prawa i przyznał Nałęcz-Niesiołowskiemu ponad 25 tys. zł.

- Nie przegrałem żadnej sprawy - mówił na antenie Radia Wrocław jeszcze jako kandydat na szefa Opery Wrocławskiej. - Moje zwolnienie, choć niezgodne z prawem, działo się za przyzwoleniem pana ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego, który nie chciał przyjąć do wiadomości, że oskarżenia o łamanie praw pracowniczych, o mobbing są bezzasadne.

Dziennikarz zapytał: - Jeśli pan zostanie dyrektorem opery, co pan powie związkowcom?

Nałęcz-Niesiołowski: - Że trzymam w ręce gałązkę oliwną.

Złość i zazdrość w operze

Dziś w Operze Wrocławskiej frustracja rośnie w ciszy, bez takiego akompaniamentu jak w Białymstoku. Pielgrzymki artystów od kilku tygodni ciągną na Wybrzeże Słowackiego, do gabinetów urzędu marszałkowskiego. Opowiadają o złym traktowaniu załogi przez dyrektora Nałęcz-Niesiołowskiego. Wołają do władz Dolnego Śląska o pomoc.

"Wyborczej" mówią anonimowo:

- Kwestionuje nasze umiejętności. Organizuje nieoczekiwane egzaminy i od nich uzależnia, czy wystąpimy, zaśpiewamy i zagramy w spektaklu. Uważamy, że to mobbing.

- Podzielił nas na lepszych i gorszych. Ci pierwsi zarabiają krocie, drudzy dostają 1,5 tys. zł wynagrodzenia miesięcznie.

- Bez uzasadnienia zmienił mi umowę na pół etatu i zabronił występów w innych teatrach.

- Nie zapłacił za koncert.

Pikieta czy jakiś oficjalny bunt przeciwko Nałęcz-Niesiołowskiemu nie wchodzą w grę. Związek Zawodowy Polskich Artystów Muzyków Orkiestrowych w Operze Wrocławskiej tłumaczy, że akcji nie podjął w poczuciu odpowiedzialności za funkcjonowanie opery.

Ale w artystach nabrzmiewa złość, ale bardziej wielka zazdrość. - Nie mamy - mówią - takiej odwagi jak koledzy w Białymstoku i w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Sparaliżował nas strach przed utratą pracy i brak wiary w urzędników.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji