Artykuły

Wawrzyniec Kostrzewski: "Wesele" to najlepszy narodowy horror

- Głównym elementem tego horroru jest bezwzględność mitów, ale jednym z nie mniej ważnych powodów, dla których chciałem pokazać dramat Wyspiańskiego, jest absolutny brak komunikacji w społeczeństwie, który przeradza się w nienawiść - mówi Wawrzyniec Kostrzewski, reżyser "Wesela" w Teatrze Telewizji.

Z Wawrzyńcem Kostrzewskim [na zdjęciu], reżyserem "Wesela" w Teatrze Telewizji, którego premiera już w poniedziałek 28 stycznia w TVP1, rozmawia Przemysław Skrzydelski.

Można powiedzieć, że pokazanie nowej wersji "Wesela" to z pana strony akt odwagi: zbiorową pamięcią nadal rządzi kanon ustalony przez Andrzeja Wajdę w jego filmie z 1972 r. Co prawda Teatr Telewizji to jeszcze co innego, jednak często pojawiają się głosy, że od konwencji ekranowej, którą wypracował Wajda, piekielnie trudno uciec. Może dlatego ostatnie pełne telewizyjne "Wesele" to spektakl Adama Hanuszkiewicza z 1987 r.?

- Realizacji telewizyjnych nie było od lat mimo podejmowanych prób; może dlatego, że wystawienie tego dramatu to oprócz reżyserskiej wizji potężne przedsięwzięcie organizacyjne i obsadowe. Filmowy kanon Wajdy stanowi naturalny punkt odniesienia również dla mnie, ale nie ma sensu porównywać rozbudowanej wersji filmowej z umownością i formą Teatru Telewizji. Uważam, że "Wesele" powinno być pokazywane częściej, bo za każdym razem zapala się nowym światłem w niespokojnych czasach.

Moja propozycja będzie kolejnym wpisaniem się w bogaty "weselny" korowód, bo przecież wszystkich inscenizacji, począwszy od prapremiery krakowskiej w reżyserii autora z 1901 r., było już pewnie około dwustu. "Wesela" nie konkurują, lecz rozmawiają. Mój spektakl to kolejny głos w długiej i starej dyskusji, głos o dzisiejszej Polsce i Polakach.

Ale miał pan jedną podstawową ideę, dla której zabrał się pan do tego tekstu?

- "Wesele" jest dla mnie obok "Dziadów" najlepszym narodowym horrorem. Oto polska izba weselna po północy wypełnia się duchami, upiorami, które sami stworzyliśmy z naszych mitów narodowych, traum, triumfów i porażek.

Klimat jest wyjątkowy, ale jeden obraz przemówił do mnie szczególnie: izba, w której gromadzi się nasza wspólnota, okazuje się tylko iluzją i się rozpada. Wtedy okazuje się, że na zewnątrz otacza nas cmentarzysko narodowych artefaktów, pomników i symboli, gdzie nagromadziły się stworzone przez nas widma, od których nie możemy się uwolnić.

W tej przestrzeni, symbolicznej, błądzą bohaterowie "Wesela", napotykając poszczególne duchy. Odwraca się porządek, to widma stają się bardziej realne i podmiotowe, a ich przestrzeń potężniejsza niż ciasna izba. Tu właśnie, na styku światów, odbywa się walka Wyspiańskiego z romantyzmem. I stąd ten przepełniony skrajnymi emocjami horror, widoczny szczególnie w II akcie. Myśl, by "Wesele" otworzyć kluczem symbolicznym, żeby uciec od realizmu izby, była dla mnie ideą motywującą, i zgodną z duchem autora.

Ten horror to w "Weselu" przede wszystkim te mity, które przez cały czas nas nawiedzają, a my im ulegamy, czy także ten zupełny brak komunikacji, to, że każdy przemawia własnym językiem, ciągnąc w swoją stronę?

- Tak, głównym elementem horroru jest bezwzględność mitów, ale jednym z nie mniej ważnych powodów, dla których chciałem pokazać dramat Wyspiańskiego, jest absolutny brak komunikacji w społeczeństwie, który przeradza się w nienawiść. Stan ten się pogarsza, ale paradoksalnie nie ograniczyło to komunikacji między ludźmi. Każdy gorący temat jest teraz przedmiotem rozmowy zbiorowej, szerokich dyskusji w mediach, na forach, w domach czy na ulicy; staje się publiczny.

Dlatego przy pracy nad scenariuszem skupiłem się na wydobyciu zbiorowego charakteru poszczególnych scen, żeby osiągnąć efekt wspólnej rozmowy przy jednym stole. I tak jak dziś jest to nasz stół kłótni, stół świętowania i stół, wokół którego pędzi życie. W moim "Weselu" w rozmowach biorą udział ci, którzy mówią, lecz także ci, którzy słuchają.

Czy u pana realni bohaterowie "Wesela" mają za sobą bagaż doświadczeń wieku XX?

- Chyba mają za sobą przede wszystkim bagaż popełnionych błędów, ale nie chciałem pokazywać postaci z nadwiedzą historyczną. Wystarczy, że sam kontekst niektórych scen może się odnosić zarówno do zdarzeń opisywanych przez Wyspiańskiego, lecz i do tych, których już nie dożył, z najnowszą historią Polski włącznie. To siła tego tekstu, lecz i smutny dowód na to, że do dziś nie wyciągamy wniosków z historii. Mądry Polak po szkodzie - to nieprawda.

A są jakieś wydarzenia z ostatnich lat, które pan wpisał w swój spektakl?

- Nieprzypadkowo tak ważnym elementem realizacji jest cmentarzysko narodowych artefaktów, pomników, które chcemy albo stawiać, albo obalać, które nas łączą, albo dzielą, którymi z sobą rozmawiamy - bo my od bardzo dawna jesteśmy narodem pomników. Spory o pomniki to nasza specjalność, która mówi o nas więcej niż cokolwiek innego. Postarałem się wpisać ten kontekst w upiorno-wykoślawioną przestrzeń.

Zdradzi nam pan coś więcej o tej koncepcji?

- Kiedyś - niestety tylko na zdjęciach - miałem okazję zobaczyć park obalonych pomników, bodaj w Budapeszcie. Są też inne miejsca, gdzie w jednej przestrzeni nagromadzono monumenty z minionych systemów. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie, zwłaszcza gdy wyobraziłem sobie taką scenerię nocą, jako miejsce błąkających się widm. Sami stworzyliśmy sobie tę scenerię w naszej zbiorowej wyobraźni, zaczynając od romantyzmu. Z podobnych źródeł korzystał Wyspiański, żeby mówić o Polsce. Kiedy zacząłem prace nad tekstem, w wyobraźni wędrowałem właśnie po takim cmentarzysku. Zderzenie z weselną imprezą wydało mi się ryzykowne, ale kuszące - w dodatku z krytycznego ducha autora.

Miało to też jakiś wpływ na odczytanie przez pana Osób dramatu?

- Tak, postaci przychodzą z różnych epok i zakamarków historii, mogą być i współczesne, i anachroniczne; najważniejsze, jaką niosą współczesną treść. Postać Stańczyka, na którego mądrość dziś nie ma miejsca, który w jakimś sensie jest postacią odrzuconą, to w moim spektaklu bohater bezdomny i obłąkany. Na tej scenie i jej współczesnym brzmieniu zależało mi szczególnie.

Nie sposób nie zapytać w kontekście "Wesela" o te bardzo współczesne podziały, tym bardziej że od razu nasuwa się data 10 kwietnia 2010 r.

- To również było dla mnie ważne i znowu powraca fraza, że nie uczymy się po szkodzie... W odniesieniu do tragedii z ostatnich tygodni, które właśnie w Polsce przeżyliśmy, to jeszcze bardziej wyczuwalne. Całościowa aura spektaklu niestety wydaje się zgodna z rzeczywistością.

Jest w pana wersji jakiś moment, który wyraźnie odbiega od dotychczasowych interpretacji "Wesela"?

- Chyba przede wszystkim ten, gdy okazuje się, że sama weselna chata nie zapewnia żadnego schronienia, bo upiorna metafizyka zaczyna zagarniać całą przestrzeń. Złamałem też kameralny, szopkowy charakter scen.

A udało się znaleźć odpowiedź na pytanie, czym jest dziś złoty róg? Pamiętam, że w przedstawieniu Jana Klaty z 2017 r. w Starym Teatrze była nim pusta foliowa torebka, tak jakby w Polsce wielkie idee po prostu już nie istniały, jakby nie było na co się zdobywać...

- Samej idei zgubienia i próby odnalezienia złotego rogu nadałem dużo bardziej przygnębiający charakter. Wyobraziłem sobie, co byłoby dla mnie samego najbardziej przerażające, gdybym znalazł się w sytuacji Jaśka. Nic więcej nie powiem. Trzeba obejrzeć.

To najbardziej wyczekiwana premiera Teatru Telewizji od lat. Powiedzmy także o dość specyficznym trybie, w którym jak na skalę takiego tekstu została przygotowana.

- Tempo było niewiarygodne, ale musieliśmy się zmieścić w wyznaczonych terminach i w określonym budżecie. Mieliśmy dziewięć dni zdjęciowych, co nawet w porównaniu z kameralnymi produkcjami filmowymi wydaje się absurdalne. Wszyscy natomiast wiedzieliśmy, na co się porywamy.

Udało mi się przekonać i zebrać ludzi, którzy zdecydowali się podjąć to ryzyko ze mną. Cały zespół, nie tylko aktorzy, pracował w poczuciu, że walczymy o coś ważnego. Uważam całą ekipę za bohaterów - miałem wrażenie prawdziwej zespołowości. Bezcenne.

Był to ogromny materiał do ogarnięcia, chciałem też, żeby efekt jednak wykraczał poza ramy klasycznego Teatru Telewizji. Jestem szczęśliwy, że ostatecznie udało nam się zrobić pełny metraż. No i wielką dla mnie nagrodą jest to, że wywalczyłem dłuższy czas emisji, w związku z tym nie musiałem zapisu skracać aż tak bardzo. To "Wesele" trwa sto sześć minut, podczas gdy standardowy i ściśle przestrzegany czas dla Teatru Telewizji to osiemdziesiąt minut.

Sama obsada to grupa aktorów, o których myślał pan od dawna?

- Z niektórymi w Teatrze Telewizji miałem już okazję pracować choćby przy "Walizce" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, czy "Listach z Rosji" według de Custine'a, z innymi spotkałem się po raz pierwszy, ale tak, mogę powiedzieć: to moja obsada marzeń, choć niektóre pomysły obsadowe mogą zaskoczyć. "Wesele" i tak każdy widzi zawsze po swojemu, to jeden z najtrudniejszych dramatów mówiących o nas samych, więc każda nowa inscenizacja może budzić różne emocje - to zupełnie zrozumiałe. Liczę też na to, że moje "Wesele" będzie można z dystansu odczytać za ileś lat i sprawdzić, w jakich żyliśmy czasach i czy trafnie je opisałem.

***

Stanisław Wyspiański, "Wesele". Reżyseria: Wawrzyniec Kostrzewski; obsada: Grzegorz Małecki, Dominika Kluźniak, Diana Zamoyska, Piotr Ligienza, Piotr Adamczyk, Tomasz Schuchard, Michał Czernecki, Agnieszka Suchora, Ewa Konstancja Bułhak, Olga Sarzyńska, Jerzy Schejbal oraz Halina Łabonarska, Daniel Olbrychski, Przemysław Stippa, Przemysław Bluszcz, Adam Ferency, Piotr Cyrwus, Mariusz Bonaszewski, Marian Opania, Tomasz Sapryk i inni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji