Artykuły

Śląski pisarz. Kazimierz Kutz (16 lutego 1929 - 18 grudnia 2018)

Jak go pożegnać? Chociaż znaliśmy się trzydzieści lat, nigdy nie weszliśmy w jakieś szczególne relacje. Byliśmy założycielami Górnośląskiego Towarzystwa Literackiego (on widnieje pod numerem 2 spisu członków, ja pod 33), przez pierwsze lata często też bywał na naszych literackich imprezach. (...) Chcę więc pożegnać Kazimierza Kutza jako pisarza śląskiego - i nie tego, który zapisał kawał historii w swoich scenariuszach, ale tego, który przez lata zmagał się z ważną dla siebie powieścią - pisze Marian Kisiel w Śląsku.

28 grudnia, odwilż. Od kilku dni albo pada, albo ociepla się, jakby to nie był ostatni miesiąc roku, a jakaś spóźniona jesień. Pamiętam, jak dekadę temu wprowadziliśmy się do naszego domu. Były lute mrozy, ponad dwudziestostopniowe. Nie było gdzie zbierać śniegu z chodnika i jezdni, wrzucałem go do ogródka. Roślinki były małe, więc im nie szkodziła czapa śniegu, który niebawem zastygł w lodowiec. A dzisiaj, ubrany lżej niż zwykle, zdążam na pogrzeb Kazimierza Kutza. Zdumiewa mnie brązowy kożuch z czarnym kołnierzem i wielka czapa Daniela Olbrychskiego, jakby nagle na tej uroczystości pojawił się Kmicic, oproszony wprawdzie siwizną, lecz wciąż dziarski, z szelmowskim łypem w oku. Tłum ludzi. Jedni ubrani odświętnie, inni zwyczajnie. Pomyślałem, że zmienia się ten obyczaj pożegnań. Kiedyś na śmierć szło się jak na zrękowiny, a na pogrzeb jak na wesele.

Przemawiało wielu, bo przybyło wielu. Ledwie wytrzymała ulica Sienkiewicza, do grobu docisnąć się było trudno, niektórzy zrezygnowali. Szedłem w tym tłumie, gdzie jeden pod flagą (nie wiem jaką) półgębkiem śpiewał niemiecką pieśń (nie wiem jaką); gdzie inny tarasował drogę, bo objaśniał jakiejś pani, że tu też leży ten (nie pamiętał nazwiska), co zginął pod pociągiem, a był przyjacielem reżysera; ileż można się nasłuchać opowieści w czasie krótkiej peregrynacji do grobu nieboszczyka? Po świeckich przemówieniach w Centrum Kultury im. Krystyny Bochenek na cmentarzu abp senior dr Damian Zimoń odmówił modlitwę do Nieznanego. Wiedzieliśmy, że Kazimierz Kutz deklarował swoją niewiarę, ale był ciekaw tego, co Nieskończone i Niepojęte.

I tak - ziemsko i metafizycznie - domknął się dziewięćdziesięcioletni jego życiorys, a dzisiaj - uroczystość pogrzebowa.

Jak go pożegnać? Chociaż znaliśmy się trzydzieści lat, nigdy nie weszliśmy w jakieś szczególne relacje. Byliśmy założycielami Górnośląskiego Towarzystwa Literackiego (on widnieje pod numerem 2 spisu członków, ja pod 33), przez pierwsze lata często też bywał na naszych literackich imprezach. Przyjaźnił się z Feliksem Netzem, Janem F. Lewandowskim i Tadeuszem Kijonką, ale później jakoś się skonfliktował z tym ostatnim. Bóg raczy wiedzieć o co poszło, może o odmienne wizje Śląska?

Znam dobrze jego kino, ale nie chcę tutaj ubierać szat krytyka filmowego, którym nigdy nie byłem. To bardzo literackie kino. Sam reżyser należący do "szkoły polskiej" której najważniejszym wyznacznikiem formalnym jest właśnie literackość, wielokrotnie mówił, że zanim zaczął tworzyć filmy, chciał tworzyć literaturę. Bycie pisarzem uważał za konieczny krok do tego, aby wyrwać się ze swojego środowiska. Kochał Stendhala, czytał ukazujące się na bieżąco powieści Dygata czy Iwaszkiewicza. Chciał być pisarzem i to swoje pragnienie spełnił już w sędziwym wieku.

Chcę więc pożegnać Kazimierza Kutza jako pisarza śląskiego - i nie tego, który zapisał kawał historii w swoich scenariuszach, ale tego, który przez lata zmagał się z ważną dla siebie powieścią. Swoją fragmentaryczną premierę miała ona w słynnym śląskim numerze "Na-głosu" musiało minąć lat kilkanaście, by wreszcie ujrzała światło dzienne.

Zanim się jednak pojawiła, Kazimierz Kutz - już nie wicemarszałek Senatu RP, lecz poseł na Sejm RP - zadzwonił do mnie z pytaniem, jak mi przesłać jej maszynopis. Miałem napisać o "Piątej stronie świata" do - redagowanego przez Andrzeja Gwoździa - tomu "Kutzowisko" (2). Tom ukazał się na jubileusz osiemdziesięciolecia urodzin reżysera, na rok przed książką. Pożegnam więc pisarza śląskiego - raz jeszcze - tamtym tekstem.

Śląsk poza Logosem

"Piąta strona świata" Kazimierza Kutza zaczyna się od znamiennej inskrypcji: "Kiedy umrę, będę maleńki jak neutrino a zamknę w sobie cały kosmos, bo on z mojej maleńkości się wziął, a moja nadświadomość z niego się wzięła. Dziełem mojego myślenia podporządkowałem go sobie. Ukazałem mu Boga absolutnego za pomocą mojej wyobraźni i takim, jakim Go pokazałem pozostanie na zawsze w istności i w istnieniu. Dałem mu swoją osobowość, która jest maleńka jak neutrino. Bo taki jestem maleńki!

Odwołanie do Alojza Byli z Roździenia, domorosłego filozofa, a równocześnie przewodnika po świecie przeszłości, rozpoczyna tę niezwykłą narrację o czasie, którego już nie ma, a który trzeba zapisać, by dopełniła się dziejowa konieczność.

Zapisanie czasu wynika z potrzeby dania świadectwa, które tyleż ma literacki, co historyczny charakter. W sztuce słowa i sztuce filmu Kazimierza Kutza różnica między tymi dwiema potrzebami (powinnościami) jest tej samej natury. Po to się daje świadectwo przeszłości, by mogła zaistnieć w wymiarze większym. Tylko sztuka podnosi naszą codzienność, obojętnie kiedy miała ona swój czas, do rangi ocalającej, pewnie także w wymiar mitu. A ponieważ jest to codzienność śląska, swój sens może ona ocalić jedynie w tej przestrzeni.

"Odbiył mi dekel, chyba mom ptoka i niy wiym jak pisze się książka. Ida na to, ale niy byda chcioł nikogo zbawić, ani za dużo fanzolić o złym losie. Lon, tyn los, jeździ po swoich szynach i mogymy mu kole rzici luft plompać Możesz być mądrzejszy abo gupszy ale i tak za swoje dostaniesz. Książki różne majom początki, to kożdy wiy" - tak zaczyna swoją opowieść Kazimierz Kutz. Zaczynają w języku przeszłości, tj. wspólnoty, która może zrozumieć tę szczególną mowę przeszłości, w jakiej wyrastała i w jakiej wzrastała ku nowym wyzwaniom.

"Książki różne majom początki" lecz ten jest szczególny - otwiera się na zbiorowość, jej los, historię i jej szczególne zakotwiczenie w dziejach miejsca. Śląsk - pisał swego czasu Stefan Szymutko w "Nagrobku ciotki Cili" - nie zna swojego Logosu. Eseista rozumiał pod tymi słowami to, że doświadczenie Śląska ucieka przed językową fikcją i kładzie nacisk na materialność, a zatem na pospolitość, cielesność, sprawdzalną fakturę świata. Szymutko pisał:

"Zapytany o to, co odziedziczyłem z rodzimej kultury, od razu i bez trudu odpowiem: przywiązanie do własnej historyczności i koncepcję słowa, które nie powinno nigdy służyć samemu sobie. Inaczej zostaje się bajtlokiem, bajdokiem, fafułom albo pierdołom dziyń dobry" Kazimierz Kutz mógłby podpisać się pod tym wyznaniem. >>Piąta strona świata<< jest opowieścią o rozpadzie wspólnoty, która swój los wykuwała w słowie, w nim przenosiła go dalej - ku pamięci, będącej jedyną, nienaruszalną przystanią zasad. Jeżeli coś w naszym życiu nie kłamie, to właśnie słowo, albowiem - jak przekonywał przed laty bohater "Konopielki" Edwarda Redlińskiego - nie pisze się byle czego. Nie pisze, więc i nie mówi (wypowiada). Wspólnota zamknięta w słowie, nosząca w sobie stygmaty przeszłości słownej, jest światem zamkniętym, nie dopuszczającym do siebie głosów zmąconych. Te mogłyby rozerwać jej spoistość, naruszyć jej osobliwą tkankę. Mowy, czyli tożsamości? Najpewniej! Mowy, czyli odrębności? Naturalnie, tak! Mowy, czyli wyjątkowości? Ależ, oczywiście! W pierwszym odbiorze zatem jest >>Piąta strona świata<< opowieścią o języku, w którym nie mówi się byle czego, albowiem to właśnie w języku zamknięta jest przeszłość wspólnoty. Przeszłość wyjątkowa, jakiej nie mogą zmacerować historia powszechna, dzieje miasta i kultura nabyta na drodze edukacji powszechnej. Język jako azylum świadomości, pewnie także pewności tego, kim się jest, wprowadza nas zatem do świata, którego uczyć się nie musimy, ponieważ tkwi on w nas jako siła przedustawna i jako rana, jako coś, co daje nam pewność w świecie i równocześnie dręczy. Bez tego pierwszego języka, w jakim wyrastaliśmy cały późniejszy nasz los byłby pozbawiony sensu.

Ale przecież ten język nas uwiera. I w opowieści Kazimierza Kutza zmienia się on w którymś momencie ze śląszczyzny w polszczyznę, jakby opowieść musiała przenieść się z jednego wymiaru w inny. Dlaczego tak się dzieje? Pewnie dlatego, że zmienia się rola narratora. Najpierw zakorzeniony jest on w tym świecie, z jakiego wysnuwa swoją mowę, a następnie - już z bagażem człowieka dorosłego - przenosi tę mowę (dziecka, obserwatora i uczestnika zdarzeń zaprzeszłych) w nasz świat, w którym - jakże często i jakże niesłusznie - ów pierwszy język traktowany jest jako etnograficzna ciekawostka. Narrator powie: "My tu, w Szopienicach, Roździeniu i okolicy przychodzimy na świat zakotwiczeni w ciężkiej mordędze: w hutach i kopalniach na styku Niemiec i Polski, w kulturze tej i tamtej strony".

I dalej: " [...] słówek można się zawsze nauczyć. Te polskie są bardziej rozgniecione, kunsztowniejsze od słów śląskiej gwary, bo ona jest warstwą pierwotniejszą, piękną, pełną starej muzyki i dźwięków niezwykłych, odcedzonych z naszej ziemi, tego co na niej rośnie i stoi. Trudność w przyswojeniu czystej polszczyzny wiąże się z melodyką naszej gwary. Człowiek pozbawiony słuchu nigdy nie nauczy się dobrze mówić po polsku, bo być muzykalnym oznacza nie tyle nauczyć się melodii, co umieć się pozbyć własnej. Ale Ślązacy są muzykalni, i nie przewiduję w przyszłości większych problemów".

"Piąta strona świata" mówi więc o "zakotwiczeniu" w języku. Ale Kazimierz Kutz zaraz dodaje: "Moje pisanie będzie może inne, bo byda trzymoł sie śląskiego gelend ra" A co to znaczy: "trzymać się śląskiego gelendera"? W tym upartym postanowieniu zawarte jest główne przesłanie powieści. To znaczy: trzymać się swojej biografii, jako czegoś, co nas nie może zdradzić, oszukać.

Powieść Kazimierza Kutza czyni z biografii własnej podstawę do refleksji nad biografią Śląska. Jej główna idea mieści się w przekonaniu, że świat, jakiego doświadczyliśmy w naszym życiu, nie bez powodu wdarł się również do naszego myślenia. Co w tym myśleniu gości? Narrator powie: "Nie wiem, ale mam przeczucie, że dorosłymi stajemy się z chwilą ogarnięcia umysłem własnego dzieciństwa. A przecież nie idzie tu wyłącznie o mnie, ja jestem tylko cząstką większej całości i przyczynkiem tragicznych losów wielu chłopców z mojego pokolenia, i w ogóle ludzi stąd [...]"

Świadomość tożsamości, myślenie o swoim miejscu w świecie, jest próbą racjonalizacji tego, co wyniosło się z ogromniejącej przeszłości, z tej oddalającej się pamięci, której nie chce się odmówić racji istnienia. Dlatego opowieść Kazimierza Kutza jest właśnie o tym: o zatrzymywaniu nieuchronnie umykającego czasu. Zatrzymywaniu w obrazach, fragmentach, jakichś ułomkach serdeczności. Ale i dystansu, bez którego wspomnienie zamknęłoby się w ckliwości i nieznośnym lukrze.

Przeszłość u Kutza jest nierozerwalnie sprzęgnięta z teraźniejszością, losy jego pokolenia z nim samym. Powie o postaciach z przeszłości, więc zza granicy życia: "Bez rozsupłania ich tajemnicy moje życie będzie tylko przychlastką losu. Jak głowa samobójcy położona na szynie państwowej kolei" Nie o rozpamiętywanie tu wszakże idzie, o to, jaki sens miało ich istnienie, lecz o to, dlaczego ubywając z naszego czasu, nie możemy ich skazać na zatracenie w pamięci. Odpowiedź jest prosta: dlatego, że odzierając wszystkie minione postaci z ich codzienności, naszą codzienność także skazujemy na nieważność. A tym samym skazujemy ich i naszą historyczność na wydarcie, jak kartkę z zeszytu. A jest to historyczność szczególna: Śląska poza Logosem.

"Nie moją winą jest pisanie o nieżyjących, lub nieobecnych w dawnych siedliskach. My tu na pograniczu żyliśmy jak na ostrzu kosy, bo na przestrzeni ostatnich stu lat miały tu miejsce trzy wojny i trzy powstania [... ] " I miały miejsca radości i tragedie, jakich nie zanotowała wielka historia. W zderzeniu małej i wielkiej historii, ta pierwsza zawsze przegrywa, choć bez niej ta druga nie może istnieć. Wielka historia jest śmiercią dla naszej codzienności. Kutz napisze: "Kiedy zastanawiam się nad moimi późniejszymi perypetiami ze śmiercią, choćby to, że zabrała mi obydwu braci, łatwo dojść do przekonania, że upatrzyła nas sobie szczególnie i gdzie tylko mogła dopominała się swego".

W tym szczególnym złączeniu dramatu pojedynczych egzystencji i dziejów świata, rolą człowieka jest opowiedzenie się po stronie niewinnego własnej śmierci. "Świat musiałby się wykopyrtnąć w dwójnasób, aby nam wolno było się o takich jak on dopominać" - powie o własnym bracie i o przyjacielu, których historyczna konieczność pozbawiła osobistego szczęścia i życia.

Dochodzimy więc do najważniejszego rysu "Piątej strony świata". Jest to opowieść o katastrofie miejsca - Śląska i Polski. Przejmująco brzmią te słowa, wypowiedziane wprawdzie nie na ten temat, lecz dokładnie obrazujące pisarską emocję: "[....] grzebię w strzępach pamięci tamtych lat jak w śmietniku, telepię się w nim jak karp na stole wigilijnym na kwadrans przed ukatrupieniem [...]".

Dla Kazimierza Kutza katastrofa miejsca wiąże się z dramatem ludzkim, z wielkim poplątaniem losów, z fatalnym nałożeniem się małej i wielkiej historii. Stefan Szymutko pisał o swoim pokoleniu "chopców z Cimoka" że byli skazani na to, kim byli, bo "nie można odrzucić własnych czasów, wybrać czasów innych". Kazimierz Kutz powie w szerszej perspektywie: "Tak wyglądają nasze górnośląskie fizymatenta!".

Szczególny ludzki los, owo usytuowanie na pograniczu światów niemieckiego i polskiego, los śląskiej tożsamości powinien zostać opisany szczegółowo. Tutaj pokazałem go w uogólniającym spostrzeżeniu. Pomijając poszczególne biografie, nie chciałem im odbierać ich dramatu. Stanisław Brzozowski uczył, że "co nie jest biografią - nie jest w ogóle". Uczył wszakże i tego, że prześlizgiwanie się po życiu bywa największym smutkiem, jakim możemy obdarzyć już nieistniejący los.

W tym dopisku do opowieści Kazimierza Kutza nie chciałem do smutku autora dodawać smutku krytyka. Ta przejmująca narracja skłoniła mnie do otwarcia na zdanie, które brzmi tak: "Historyczne sponiewieranie jest problemem głównym Ślązaków, ale i potencjalną siłą".

* * *

Tak pisałem przed dekadą o "Piątej stronie świata". Widziałem ją potem w znakomitej realizacji Roberta Talarczyka w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego. Wielkie, wspaniałe role, rewelacyjni starzy i młodzi aktorzy. Śląsk, którego już nie ma, odgrzebany "ze strzępów pamięci" przemówił raz jeszcze. Mocno. To jest opowieść o miejscu, gdzie płacz i śmiech sąsiadują z sobą wzajemnie.

Więc dzisiaj, 28 grudnia, idąc w wielkim pochodzie żałobników, pomyślałem sobie, że - no, właśnie! - gdy jedni się smucą, zza chmur patrzy na nas Kazimierz Kutz i śmieje się: "Odbiył im dekel, chyba majom ptoka". Bo śmierć nie zwalnia z powinności i kiedy odchodzą wielcy naszego czasu, inni powinni podjąć ich hasło: "byda trzymoł sie śląskiego gelendra". Dla dobra człowieka i kultury.

Nie cały umarłeś, Panie Kazimierzu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji