Artykuły

Mirosław Neinert: Śląsk cały czas we mnie siedzi. Ja nim nasiąkłem

Człowiek orkiestra: Mirosław Neinert. Dyrektor, aktor, reżyser, konferansjer. Szef uwielbianego przez publiczność teatru Korez. Pomysłodawca dwóch popularnych festiwali. Od tygodnia także laureat corocznego plebiscytu katowickiej Gazety Wyborczej - "Cegła z Gazety - Nagroda im. Janoscha".

Nie pochodzi stąd, ale od kilku dekad jest jedną z twarzy kultury w Katowicach. Na Górny Śląsk przyjechał jako dziecko. Przeprowadził się z rodzicami z Dolnośląskiego. Od małego lubił występować na scenie, brał udział w szkolnych akademiach i konkursach recytatorskich. Postanowił więc, że w dorosłym życiu zostanie aktorem.

Nie miał "gwarowych naleciałości", choć szybko nauczył się mówić po śląsku. Musiał, żeby zostać zaakceptowanym przez nowych kolegów.

Zamieszkali w Chorzowie Starym. - To był inny świat. Jak z "Cholonka". Trzeba było w niego wsiąknąć - przyznaje. Pomogła mu w tym wsiąkaniu w śląską ziemię Hildegarda Kempa, sąsiadka, której zadedykował naszą "Cegłę".- To była mama mojej koleżanki. Opowiadała mi o Śląsku przedwojennym - takim, o którym mało kto pamiętał. Od pani Hildy właśnie nauczyłem się o Śląsku wszystkiego, co dzisiaj wiem - wspominał podczas gali.

Okazuje się, że przed wojną, w klatce obok, mieszkała Hanka, potem Hanna Schygulla. Została słynną aktorką, która zrobiła karierę w Niemczech. Zaś w tym samym familoku, w którym mieszkał przyszły szef Korezu, wychowywał się także Grzegorz Jarzyna - dziś dyrektor TR Warszawa, utalentowany reżyser. Coś jednak w tym Chorzowie więc było magicznego, niezwykłego, teatralnego.

Bez bufetowego klimatu

Zanim Mirosław Neinert został twarzą Korezu, jeździł po kraju i recytował w kościołach poezję Karola Wojtyły. Dziś jest dyrektorem tego teatru, ale to nie on założył tę jedną z pierwszych w Polsce scen prywatnych. Uczynił to w 1990 roku Grzegorz Wolniak. Towarzyszyli mu Bogdan Kalus i Michał Bryś. Wystawiali zbitkę sztuk Bogusława Schaeffera.

Niedługo wytrzymali w takim składzie. Bryś dostał się do krakowskiej PWST i nie był w stanie jednocześnie studiować i grać. Pozostałym dwóm aktorom brakowało trzeciego do zagrania zaplanowanych już spektakli. Wtedy pojawił się właśnie Mirosław Neinert i zawładnął tym teatrem na dobre. Występowali ze sztukami Schaeffera, gdzie popadło: w domach kultury, knajpach, uzdrowiskach, świetlicach, szkołach. - Myśmy jako teatr przeszli prawdziwą gehennę, szkołę grania w każdych warunkach. Graliśmy setki spektakli w całej Polsce, czasem pięć jednego dnia! Byliśmy często nieprzytomni ze zmęczenia. Musieliśmy sami wszystko przygotować, zagrać spektakl, posprzątać po nim i pojechać do kolejnego miejsca gry. Wyrobiło to w nas poczucie obowiązku i dyscypliny. Dziś jak jakiś aktor skarży mi się, że gra za dużo, bo kilka razy w tygodniu, to nie mogę wyjść ze zdziwienia Przecież od tego jest! - wspomina Neinert.

Publiczność, młodsza i starsza, szalała. Korez udowodnił, że teatr to nie tylko nudne lektury, że można się w nim śmiać. Do dziś Neinert i jego ekipa udanie realizuje hasło, że Korez jest "teatrem dla ludzi, który bawi, a nie nudzi". Siedzibę otrzymali od miasta w 1997 roku w obecnym budynku Miasta Ogrodów. Teatr zajął pomieszczenia po starych biurach. Scena wyglądała bardzo skromnie: kawał linoleum obstawiony rzędami krzesełek, a pod sufitem rury wentylacyjne w srebrnej izolacji. Tam też Korez mieści się do dziś, choć jest większy - od kilku lat zajmuje też przestrzenie po Centrum Scenografii Polskiej.

Po otrzymaniu siedziby można było zacząć konstruować repertuar. Na afiszu gościły m.in. takie sztuki jak "Emigranci" Mrożka, "Lekcja" Ionesco, "Kwartet" Schaeffera, jednoaktówki Czechowa, "Sztuka" Rezy i "Homlet" napisany dla zespołu przez Andrzeja Celińskiego. Z teatrem zaczęli współpracować Piotr Warszawski, Dariusz Stach, Dariusz Niebudek, Artur Święs, Cezary Kruszyna, Elżbieta Okupska, Robert Talarczyk, Grażyna Bułka, Barbara Lubos, Ewa Grysko czy Izabella Malik.

Udało się stworzyć Neinertowi wspierający się, zgrany zespół, choć nikt tam nie był i nie jest na etacie. - Ludzie, których zapraszam do współpracy to muszą być ludzie, z którymi chcę także przebywać po spektaklu czy jeździć na wakacje. Nie mogą to być żadne szuje!

Zawsze chciałem, żeby w Korezie nie było "bufetowego klimatu", czyli plotek i nienawiści, żeby był miejscem, do którego chce się zaglądać - wyjaśnia.

W 2002 roku Korez zaskoczył publiczność, gdy jako pierwszy teatr na Śląsku wydał płytę z własnymi aranżacjami piosenek Nicka Cave'a. Jest ona efektem spektaklu "Ballady morderców i kochanków", który do dziś jest na afiszu. - Pamiętam, jak Robert Talarczyk, jeszcze wtedy aktor Teatru Rozrywki, przyszedł do mnie z tą propozycją. Byłem nią na początku przerażony. Ale potem pokazał mi tłumaczenia, przeczytałem je i pomyślałem, że to może się udać. Zrobiliśmy naprawdę fajny spektakl - opowiada Neinert.

Śląskie obrazki w głowie

Dwa lata później teatr wystawił spektakl na podstawie "Cholonka, czyli dobrego Pana Boga z gliny" Janoscha. Mirosław Neinert wyreżyserował go razem z Robertem Talarczykiem, który był także odpowiedzialny za adaptację powieści. Tym samym zapoczątkowali nurt "śląskich spektakli", które potem zaczęły produkować inne śląskie sceny. A sam Janosch został Ślązakom przypomniany, ponieważ wcześniej mało kto go czytał.

Poza tym, w tamtych latach śląskie tematy w ogóle się na scenie nie pojawiały. - Pamiętam, że Teatr Śląski przymierzał się do "Cholonka", ale myśmy z Robertem ich wyprzedzili. Ogłosiliśmy casting na aktorów, Robert wykonał adaptację, zaczęliśmy reżyserować. Pracowaliśmy bardzo szybko. I nie wiedzieliśmy na początku, co ludzie pomyślą o tym spektaklu. Po premierze słyszeliśmy głosy oburzenia m.in. że to sztuka dla Ślązaków obraźliwa. Ale jak Kazimierz Kutz powiedział, że zdarzył się na Śląsku teatralny cud to od tej chwili "Cholonek" bije rekordy popularności. Janosch, który też miał okazję go oglądać, prawie zaniemówił z wrażenia. Po spektaklu wciągnęliśmy go na scenę i czekamy, co powie, a on tylko zdołał wydusić: "Jop twoja mać!" - wspomina Mirosław Neinert.

Od kilku lat w Korezie głównie powstają komedie, ale zawsze są to spektakle na poziomie. Takie, które widza bawią, ale i skłaniają do refleksji. Do współpracowników dołączyli młodsi aktorzy, jak Hubert Bronicki, Ewa Kubiak i Daria oraz Piotr Bułkowie. W większości spektakli gra sam dyrektor, który - co tu dużo mówić - jest również największą gwiazdą tego teatru.

Kilka sezonów temu Neinert wrócił, tym razem w roli reżysera, z kolejną "śląską propozycją" - wzruszającym monodramem "Mianujom mie Hanka" z Grażyną Bułką w roli głównej, na podstawie tekstu Alojzego Lyski. Dość późno, bo po 12 latach, ale po prostu nic godnego uwagi, a napisanego gwarą nie wpadło szefowi w ręce. Kiedy jednak pierwszy raz przeczytał ten tekst, wiedział od razu, że musi go wyreżyserować, a zagrać - a właściwie wcielić się w bohaterkę - może tylko Grażyna Bułka. - Zdarzało się, że podczas prób płynęły nam po policzkach łzy.

Śląsk cały czas w nim siedzi. - Ja nie jestem stąd, ale przez to dzieciństwo spędzone w Starym Chorzowie mam w głowie te śląskie obrazki: ojcowie wracający z pracy na hucie, na kopalni, w Azotach. Powstańcy śląscy chodzący po mieście, omy w jaklach i chustach to wszystko się we mnie osadza.

Dziś jestem dumny z tego dziedzictwa, język śląski to dla mnie nie obciach, ale zrozumiałem to nie od razu, dopiero po latach. I cieszę się, że mogę poprzez śląskie tematy realizowane w teatrze opisywać świat - przyznaje.

W swoim teatrze. - Na początku lat 80. powiedziałem kiedyś koledze, że chciałbym mieć prywatny teatr. W tamtych czasach, kiedy wszystko było państwowe, to marzenie brzmiało nierealnie! To tak, jakbym powiedział, że chciałbym polecieć w kosmos. No ale to marzenie jednak się spełniło. Szkoda tylko, że dziś polska kultura jest w du... Na szarym końcu potrzeb. Jesteśmy narodem chłopskim, który ma ją w głębokim poważaniu. Nam, twórcom się wydaje, że ona jest ważna, ale my jesteśmy w mniejszości. Niemniej, ja nigdy nie narzekam i nie mówię "Boże, dlaczego nie dają mi pieniędzy na moje fanaberie". Zawsze widzę szklankę do połowy pełną, nigdy pustą. Jestem optymistą - deklaruje Neinert.

Poza repertuarem własnym Korez jest także otwarty na inne produkcje, w szczególności teatrów niezależnych, które swoich scen nie mają. - Zawsze jestem otwarty na inne teatry. Wiem, jakie to jest ważne, żeby czuć pomoc od innych, sami przecież długo nie mieliśmy swojej siedziby - tłumaczy. To także w siedzibie przy Placu Sejmu Śląskiego 2 odbywa się finał Konkursu na jednoaktówkę po śląsku, którego współorganizatorem jest katowicka "Wyborcza". - To jest bardzo istotny konkurs. Dzięki niemu powstało wiele tekstów w gwarze, z których korzystają teatry amatorskie. Mam wrażenie, że od czasów "Cholonka" teatry amatorskie na Śląsku się odrodziły i grają po śląsku, a te jednoaktówki to dla nich świetny materiał.

To również dyrektor Korezu udowodnił, że Katowice - stolica województwa śląskiego - nie muszą być latem kulturalną pustynią. Zainicjował ponad dwie dekady temu Letni Ogród Teatralny, w 1998 roku fenomenalny plenerowy festiwal, w programie którego znajdują się komedie, recitale, koncerty, na które wstęp kosztuje grosze. Za jego przykładem poszli inni dyrektorzy kulturalnych instytucji i dziś nie musimy się obawiać, że w wakacje miasto nie ma nic ciekawego do zaoferowania. - Wtedy, dwadzieścia lat temu, na Śląsku latem nic się nie działo. Pamiętam, że byliśmy w Warszawie na jednym z letnich przeglądów i pomyślałem, że można by taki zorganizować także w Katowicach. Pierwotnie miał się odbywać w ogródku zaprzyjaźnionej knajpy, ale w końcu zagościł na lata w podcieniach Miasta Ogrodów - wspomina dyrektor LOT-u.

Kilka lat później Neinert zaproponował władzom Katowic, żeby podobny przegląd teatralny - to znaczy taki, który ma w ofercie przede wszystkim komedie - zorganizować zimą. Pomysł chwycił - Katowicki Karnawał Komedii to dziś już tradycja, właśnie kończy się jego 12. edycja. - Tak naprawdę wymyśliłem tę imprezę razem z byłym prezydentem Katowic Piotrem Uszokiem. Spotkaliśmy się kiedyś i wpadliśmy wspólnie na ten pomysł - zdradza Neinert.

Obydwa festiwale gromadzą tłumy, bilety na wydarzenia w ich ramach rozchodzą się właściwie na pniu. Na spektakle Letniego Ogrodu Teatralnego ustawia się zwykle co weekend kolejka ciągnąca się przez cały Plac Sejmu Śląskiego. Niektórzy przynoszą własne krzesełka turystyczne lub koce. Z kolei niedzielne przedstawienia dla dzieci gromadzą tłumy młodych widzów. Dla wielu z nich, pochodzących z biedniejszych rodzin, to jedyna okazja obcowania ze sztuką teatru.

Biblia po śląsku i nowy musical

Od piątku Mirosława Neinerta będzie można oglądać na deskach Teatru Śląskiego w Katowicach (to druga taka sytuacja - wcześniej grał gościnnie tylko w "Rewizorze" w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej). Aktor zagra tam rolę męża w spektaklu "Inteligenci" według tekstu Marka Modzelewskiego w reżyserii Roberta Talarczyka. Będzie to koprodukcja Śląskiego i Korezu, pierwsza w historii, której premiera odbędzie się w ramach 12. Katowickiego Karnawału Komedii. Na scenie partnerują mu aktorki Śląskiego - Katarzyna Brzoska i Violetta Smolińska oraz wybrany w drodze castingu nastolatek Paweł Kruszelnicki. - To naprawdę "mocna" sztuka. Wcale nie komedia, choć jest oczywiście wiele momentów, w których widzowie będą się śmiać - opowiada Neinert. Jej bohaterowie, tytułowi inteligenci, to ludzie, którzy nie potrafią się w tym życiu urządzić; zastanawiają się, co im poszło nie tak, czy powinni zostać konformistami. Biletów na premierę i kolejne spektakle nie ma od dawna.

W Korezie z kolei widzowie będą mieli okazję obejrzeć musical! Choć nie wiadomo jeszcze kiedy. Tekst pisze Tomasz Jachimek, autor m.in. przebojowego monodramu "Kolega Mela Gibsona", w którym Mirosław Neinert bryluje od 2007 roku. W planach Korezu jest także wydanie audiobooka z nagraniem "Nowego Testamentu" po śląsku w tłumaczeniu Gabriela Tobora wydanego w Radzionkowie w 2017 r. - Pracujemy już nad tym projektem od kilku miesięcy, udział w nim bierze ponad 70 aktorów - pochodzących ze Śląska, ale niekoniecznie tu mieszkających. Fragment - Apokalipsę św. Jana - czyta nawet nieżyjący już Bernard Krawczyk, udało nam się popracować razem przed wakacjami Miałem też zamiar poprosić o przeczytanie kilku zdań Kazia Kutza, ale już nie zdążyłem Skończymy ten projekt może za rok, może za dwa lata. Na razie szukamy wydawcy, założyliśmy też fundację, by zbierać na to dzieło fundusze - mówi dyrektor Korezu. Nikt nie narzuca żadnych terminów, to przecież teatr prywatny. - Nie mam presji, by co roku wystawiać nowe spektakle. Mogę zrobić dwa tytuły w trakcie jednego sezonu, a mogę jedną premierę na dwa lata - tłumaczy.

Na inne zajęcia, poza pracą w Korezie Neinert nie ma czasu. - Sporadycznie zagram w jakimś filmie. Występowałem na przykład w filmach Macieja Pieprzycy, w serialach m.in. śląskiej trylogii "Kryminalni" TVN-u, grałem w Teatrze Telewizji. Zajmowałem się też dubbingiem do kreskówek.

Mieszka w Krakowie, ale jego serce należy do Górnego Śląska. - Nigdy się stąd nie "wyniosę" - zapewnia. W Katowicach ma pracę, w Krakowie - dom. Żona, Katarzyna Tlałka, jest aktorką Teatru Ludowego w Krakowie. Mają dwie córki. Bliźniaczki. Dziesięciolatki. Obydwie uczą się grać na instrumentach i mają niesamowitą łatwość występowania na scenie. - Ale może nie będą aktorkami. Nie chciałbym tego. Mam nadzieję, że znajdą sobie jakiś inny, normalny zawód - dodaje. Przyznaje, że tak naprawdę nigdy nie chciał mieć dzieci. - Z moja pierwszą żoną nie mieliśmy dzieci. Kasię poznałem podczas prób do jednego ze spektakli. W czasie jednej z przerw mimochodem położyłem zmęczony głowę na jej kolanach. I wtedy mnie jakoś tak olśniło. Pomyślałem sobie: "to jest matka moich dzieci!". I tak zaczął się nasz związek. To wielkie szczęście mieć taką rodzinę, choć czasem jest naprawdę ostro - wspomina aktor.

---

Na zdjęciu: Mirosław Neinert w "Koledze Mela Gibsona"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji