Artykuły

Nigdy nie byłem gwiazdą

- Farsa to matematyczna, wymagająca ogromnej precyzji, praca. Ważne jest każde słowo i każdy gest. Nawet pauza, jeżeli jest o sekundę za długa czy za krótka, kładzie puentę. Trudno jest pobudzić widza do śmiechu - mówi JERZY BOŃCZAK, który na jubileusz 35-lecia pracy artystycznej wyreżyserował spektakl "Jeszcze jeden do puli?!" w Teatrze Komedia w Warszawie.

Jego twarz znają wszyscy. Ale to nie powinno dziwić. Ma przecież na swoim koncie ponad 300 ról - filmowych, telewizyjnych i teatralnych. Teraz świętuje swój jubileusz. W tym roku mija 35 lat od chwili jego debiutu.

Justyna Hofman-Wiśniewska: - 35 lat minęło. Jak się Pan czuje jako jubilat?

Jerzy Bończak: - Jakbym miał właśnie te 35 lat.

- I wszystko przed panem?

- O tak. Jak się ma 35 lat, to tak naprawdę dopiero się zaczyna. Ma się już jakieś doświadczenie, wie się co nieco o życiu i ludziach, potrafi z nimi rozmawiać.

- Także o kobietach?

- O kobietach nigdy nie wie się dość. Natomiast jeśli chodzi o sprawy zawodowe, to wie się już dosyć dużo i można próbować samemu kształtować swój los. Próbować, bo tak naprawdę wpływ na swój los mamy niewielki. Możemy mu tylko pomóc...

- Albo przeszkadzać...

- To prawda. Mamy jakąś szansę i jej nie wykorzystujemy, albo robimy coś wręcz przeciwnego niż nam los podpowiada. Wydaje mi się, że przez lata życia i pracy popełniłem, jak każdy zresztą, bardzo dużo błędów i głupstw. Jednak nigdy nie były to błędy aż tak poważne, by paraliżowały moją pracę i moje życie. Nigdy nie byłem gwiazdą. Moje miejsce było zawsze gdzieś pośrodku. Gdy byłem młodym człowiekiem, ojciec mówił mi, że tak naprawdę, to nie wolno być pierwszym ani ostatnim. Pierwszy jest łatwym celem. Gdy jest się zaś z tyłu, to w każdej chwili może nastąpić "w tył zwrot" i znowu się jest na pierwszej linii. Środek to miejsce bezpieczne.

- Publiczność kocha się śmiać, a Pan jest mistrzem farsy...

- Farsa to matematyczna, wymagająca ogromnej precyzji, praca. Ważne jest każde słowo i każdy gest. Nawet pauza, jeżeli jest o sekundę za długa czy za krótka, kładzie puentę. Trudno jest pobudzić widza do śmiechu.

Jako reżyser debiutowałem u Marka Perepeczki, który był wtedy dyrektorem teatru w Częstochowie. Przedtem tylko raz zaryzykowałem reżyserowanie, ale na samym sobie - zrobiłem monodram, w którym grałem. Było to bardzo trudne, bo - jako reżyser - nie miałem porozumienia z aktorem, a jako aktor - z reżyserem. Bardzo się ze sobą kłóciłem. Ale po częstochowskiej próbie jakoś to poszło. Z farsą zetknąłem się w Teatrze Kwadrat, w którym pracowałem przez dziewięć lat.

- I pokochał Pan ją?

- Gdy podjąłem decyzję, że będę zdawał do szkoły teatralnej, pomyślałem sobie, że tak naprawdę, to bardzo bym chciał rozśmieszać ludzi. Jeżeli wzruszać, to przez śmiech. Nie czułem się wtedy aktorem, tylko człowiekiem charakterystycznym. Nigdy nie byłem typem amanta, a moje poczucie humoru predestynuje mnie do grania w repertuarze komediowym. Był w moim życiu 9-letni epizod grania w reapertuarze poważnym - w Teatrze Nowym. To doświadczenie pomogło mi w zrozumieniu farsy. Teraz w swoich spektaklach staram się obsadzać aktorów dramatycznych z poczuciem humoru.

- Reżyseruje Pan głównie farsy angielskie. Czy to szczególny sentyment do tego typu humoru?

- Tak, ale i przypadek. Współpracuję z Elżbietą Woźniak, tłumaczką. Luksus tej współpracy polega na tym, że ona pozwala mi ingerować w swoje tłumaczenia, wprowadzać zmiany i przenosić ten angielski humor na nasz grunt. Poza tym... polskich fars nie ma, więc nie mogę ich grać.

- Przerabia Pan angielskie poczucie humoru na polskie poczucie humoru?

- Tak. Powszechnie uważa się, że angielskie poczucie humoru jest zimne i zdystansowane. Ale to nieprawda! Oni idą na całość i czasami muszę ingerować, bo dla polskiego widza ich tekst jest za ostry. Polska publiczność mogłaby to odebrać nie tak, jak chciałbym, żeby odebrała. Farsa jest żartem opowiadanym przez dwie godziny. Jeżeli opowiadamy żart przez dwie godziny, to musimy go opowiadać naprawdę interesująco, by widz chciał go słuchać i dotrwał do puenty.

- Reżyseruje Pan i gra w swoich spektaklach. To chyba jest dość karkołomne zadanie?

- Niemal we wszystkich reżyserowanych przez siebie spektaklach daną postać gram ja i dubler. Gram w swoich spektaklach przede wszystkim dlatego, żeby być obecnym w spektaklu - jestem przecież aktorem!

- Pana pierwsza rola teatralna to Gagatek...

- Zacząłem w Olsztynie jako gagatek. Po niespełna roku w warszawskim Teatrze Rozmaitości grałem hultaja, w następnym sezonie zaś Dyla Sowizdrzała. Tryptyk.

- Od tego czasu krąży Pan wciąż wokół Olsztyna.

- Mamy tam ukochany dom.

- To dosyć daleko od Warszawy.

- Nie. To tylko dwie godziny drogi.

- Bo jeździ Pan szybko...

- Sam stworzyłem sobie taki wizerunek i teraz nie mogę się z tego wyzwolić. Nieprawda, nie jeżdżę szybko. 160 km/h - oczywiście tam, gdzie wolno - na trasie nie przekraczam.

Przeprowadzimy się tam, gdy przestanę pracować. Ale czy przestanę? Praca to motor mojego życia. Co bym robił po całych dniach? Łowiłbym ryby, recytując im frazy z "Hamleta"?

***

Jerzy Bończak

aktor i zapalony wędkarz

Debiutował w roku 1971 w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie rolą Haralda Schmiedera w sztuce "Gagatek". Większość granych przez niego postaci to czarne charaktery. Jest dowcipny i pogodny, pracoholik, uwielbia łowić ryby, szybkie życie i szybkie samochody.

Od kilkunastu lat gra i reżyseruje, cieszące się ogromną popularnością wśród publiczności farsy. Na swoje i Karola Strasburgera 35-lecie wyreżyserował w warszawskim Teatrze "Komedia" angielską farsę "Jeszcze jeden do puli?!".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji