Artykuły

Krystyna Łubieńska: Zawsze odmładzała mnie scena

- Zawód, który uprawiam od bez mała 60 lat, nie pozwala mi tak do końca się zestarzeć - mówi gdańska aktorka Krystyna Łubieńska.

- Kazimierz Kutz, którego dobrze znałam, mówił o starości: "Trzeba być odważnym, polubić to, że młodym starość przeszkadza. I wyzwolić w sobie energię, że się jest, że się żyje. Czepiają się mojej starości, jakby nie wiedzieli, że ona jest młodością, tylko nieco dalej".

Pani mówi o starości, ale przecież Pani nie jest stara.

- (śmiech) Dokumenty pokazują co innego.

Co pokazują?

- Że przeżyłam kawałek życia.

Duży ten kawałek?

- Spory. No dobrze, przyjmijmy, że nie jestem stara, skoro już się pani tak upiera. Zawód, który uprawiam od bez mała 60 lat, rzeczywiście nie pozwala mi tak do końca się zestarzeć.

Jakiś przykład?

- Opowiadałam już to kiedyś, ale muszę jeszcze raz, bo to najlepszy dowód. Któregoś dnia zadzwonił telefon. Po drugiej stronie - Zorka Wolny, reżyserka. Pyta: - Pani grała u Andrzeja Wajdy Ofelię? Ja: - Tak, pół wieku temu. Ona: - A czy mogłaby Pani teraz tę rolę zagrać u mnie? Myślałam, że zemdleję! Że pomyliła mnie z kimś innym. Przecież Szekspirowska Ofelia ma 16 lat.

A pani ile ma?

- Ciut więcej. W spektaklu "Ofelie. Ikonografia szaleństwa" wystąpiło jedenaście aktorek, które były Ofeliami w różnych inscenizacjach na przestrzeni pięciu dekad. Pamiętam, jak te młodziutkie aktorki spytały mnie, w którym roku grałam swoją. No to mówię. A one na to: - "A tak naprawdę?", (śmiech) Nie mogły uwierzyć! Dla nich "50 lat temu" to prehistoria! A przecież, gdyby tak pomyśleć, ból i rozpacz, jakie przeżywa młodziutka Ofelia są adekwatne do każdego wieku. Łzy smakują zawsze tak samo, czy ktoś ma lat 80 czy 16. Wszystkie w tym przedstawieniu rozgrywamy tę samą, finałową scenę obłędu. Pamiętam, jak z tym spektaklem zaprosił nas w progi Teatru Szekspirowskiego Jerzy Limon. A potem zagrałyśmy to w plenerze, w Kolibkach. Akurat były moje urodziny.

Które?

- Któreś z rzędu. Trzech mężczyzn wniosło wielki tort. Postawili go na trawie. Zjedliśmy go razem z publicznością. A tak na marginesie, to ja nigdy nie obchodzę urodzin.

Dlaczego?

- A po co? Wolałam imieniny. Święto Krystyn, które organizowałam kiedyś z Krystyną Bochenek zawsze było nadzwyczaj huczne. W 2010 roku miałyśmy razem lecieć do Smoleńska. Ale akurat dyrektor Teatru Wybrzeże zmienił repertuar i wprowadził dodatkowe spektakle "Ożenku" Gogola. A ponieważ grałam w tym spektaklu, to nie poleciałam. W zasadzie, to Gogol wraz z dyrektorem Orzechowskim uratowali mi życie.

Wracając do pani urodzin...

- Należę do tak zwanych "aktorek wiecznie młodych", choć przecież w teatrze gram już od ponad pół wieku i pewien miły kolega powiedział o mnie kiedyś na antenie radia, że jestem stara jak Wieża Mariacka. Ale z tą wieczną młodością to akurat prawda. Nie potrzebuję fałszować metryki, bo mnie zawsze odmładzała scena.

Kiedyś aktorki odmładzały się na potęgę. Kilka lat ujęła sobie choćby Nina Andrycz. Na pomysł, by zmienić jej datę urodzenia, wpadła podczas wojny ponoć matka aktorki. W wywiadzie Andrycz wyznała: "W 1945 r. zgodnie z nowymi papierami miałam niespełna 30 lat mogłam jeszcze długo grać królowe, damy, kanalie i Chinki". Ostatnią swoją rolę zagrała w wieku 89 lat. Potem już nie występowała na scenie, ale zjeździła Polskę promując swoją autobiografię. W roku 2013, dobiegając setki, zawitała do Sopotu. Wyglądała wspaniale! Przyszły tłumy. Zabrakło miejsc. Spotkanie trwało przeszło godzinę i nawet młodym ciężko było tak długo stać.

Ale nie Ninie Andrycz!

- Prowadziłam ten wieczór. Zaproponowałam jej mikrofon. Była oburzona! Świetnie operowała głosem, nawet w dużej sali. To pokolenie aktorek, które potrafiło mówić tak, by słychać je było nawet w ostatnim rzędzie. Dziś gatunek wymierający. Tego wieczora Andrycz wyznała, że marzy jej się, by - gdy skończy sto lat - wjechać na scenę Teatru Polskiego samochodem. Nie udało się.

Czym pani wjedzie na scenę w setne urodziny?

- Może wniesie mnie kilku przystojnych i - co niezwykle istotne! - eleganckich młodzieńców? (śmiech)

Do ponad osiemdziesiątki grała Maria Malicka, potem zjeździła Polskę z recitalami poetyckimi. Z kolei aktorkę Zuzannę Łozińską przyjęto do teatru na pełen etat w wieku ...stu lat! Często powtarzała: Dla mnie grać to żyć. Była nadzwyczaj sprawna do końca swoich dni. Z wiekiem jej rysy subtelniały, stawała się coraz młodsza. Pani też młodnieje... Od kilku sezonów, gram w Teatrze Wybrzeże czternastolatkę. Mam krótką sukienkę w kwiatki, kucyki i bujam się na huśtawce. Cieszę się, że moje życie wybrało aktorstwo. Choć budowanie na swojej psychice różnych postaci bywa bardzo bolesne. Aktorzy często nie wytrzymują presji. Odchodzą z zawodu, piją. Ja nigdy ani nie piłam, ani nie paliłam. Gdy grałam Księżnę Łowicką w "Nocy listopadowej" Staszek Michalski, który mi partnerował, cieszył się: "Nie palisz, można do woli ciebie całować". Poza tym nigdy nie miałam tremy. Aktorka nietypowa.

Nietypowa?

- Od dziecka uprawiałam sport. Kiedy do Katowic zaprosił mnie wybitny reżyser Jerzy Jarocki, dałam się namówić, ale gdy wysiadłam z pociągu i zobaczyłam te straszne, szare od brudnego powietrza liście na drzewach to zamiast pójść na rozmowy do teatru, ruszyłam... na basen. Napływałam się, a potem zadzwoniłam i nakłamałam, że jestem we Wrocławiu i nie mogę przyjechać. Wróciłam na Wybrzeże. Zagrałam tu mnóstwo ról. Tylko w ostatnich latach w ośmiu premierach. Same młode! W "Preparatach" byłam bardzo sexy kobitką. U świetnego reżysera Adama Nalepy grałam w "Blaszanym bębenku" Rosvitę - młodą dziewczynę, która kochała się na scenie z młodym chłopcem. No i teraz ta czternastolatka w "Czarownicach z Salem". Reżyser zasugerował, bym wypowiedziała na scenie słowa: "Mam czternaście lat". Nie chciałam... Ale uparł się, więc mówię to w każdym kolejnym przedstawieniu i widownia w to wierzy. To jest teatr.

Aktorki, z którymi gra pani w tym spektaklu dynamiczne sceny zbiorowe to już inne pokolenie.

- Niektóre mają po 20 lat!

Pani bez problemu, dorównuje im kondycją.

- Niedawno spektakl został wznowiony i przyszło mi grać te niezwykle wymagające fizycznie sceny po wypadku, który kilka miesięcy wcześniej mi się przydarzył. Ponieważ doznałam poważnego urazu kręgosłupa, czułam chwilami chwiejność w nogach. Poprosiłam koleżanki, żeby - gdybym zemdlała albo upadła - wyniosły mnie ze sceny, na tyle dyskretnie, by nikt nie zauważył. Do niczego takiego na szczęście nie doszło. Myślę, że sport mnie uratował. To, że całe życie się gimnastykowałam i pływałam. Nawet jak pojechałam do Ameryki promować film "Mój stary", w którym zagrałam z Adolfem Dymszą. Wozili mnie od stanu do stanu, w pewnym momencie znużona zapytałam: A gdzie tu jest jezioro? Konsternacja. Polska aktorka przyjeżdża do Ameryki i jedyne o czym marzy, to żeby sobie popływać. Na szczęście trochę tych jezior mieli, (śmiech). Ruch, narty, na punkcie sportu miałam fioła! Uwielbiam też naturę. Jej piękno jest mi niezbędne do życia. Poza tym, myślę, że w tym zwariowanym świecie tylko przyroda może nas uratować.

Przyroda panią trzyma?

- Także świadomość, że trzeba swoją rolę grać do końca, że póki stoję na scenie, muszę być w formie. Wielki Ludwik Solski występował jeszcze w wieku 99 lat. Gdy dobiegał osiemdziesiątki, był w świetnej formie, ale w teatrze obawiano się o jego zdrowie. W tajemnicy przed mistrzem, dyrektor teatru ustalał repertuar z jego lekarzami. Konsultowali, ile razy mogą wystawić przedstawienie, by aktora zbytnio nie forsować. W jednym ze spektakli źle się poczuł. Ostatkiem sił dobrnął do końca aktu, w kulisach stracił przytomność. Atak serca. Lekarz wykluczył możliwość dalszej gry. Kazano przerwać przedstawienie. Gdy Solski to usłyszał, zerwał się i wrócił na scenę. Grał to przedstawienie jeszcze wiele miesięcy.

Scena działa jak lekarstwo. Na scenie zapominam o wszystkim. Liczy się tylko rola. Jako młoda aktorka miałam zaszczyt wystąpić z Ireną Kwiatkowską. Stoimy za kulisami, patrzę, a ta wielka artystka cała drży! Z przerażeniem zapytałam: Pani Ireno, pani ma tremę?! Odpowiedziała: - Zobaczysz, dziecko, im dalej w las tym więcej drzew.

Sprawdziło się?

- Akurat nie. Sport, który uprawiałam do późnych lat, nie tylko w dobrej formie utrzymuje ciało, także nerwy trzyma na wodzy. Głosiłam to wszędzie. Gdy zaproszono mnie do teatru na Wybrzeże, dyrektor Antoni Biliczak - wiedząc o mojej pasji - kusił: "U nas jest tyle miejsc do pływania! Mamy mnóstwo wody!". Z Teatrem Wybrzeże zjeździłam pół świata, grałam tu wielkie role, pracowałam u boku znakomitości. Do dziś nie rozstałam się z tą sceną. Ja właściwie byłam skazana na teatr, choć nigdy nie marzyłam, by zostać aktorką. Opowiem pani pewną historię. Miałam chyba z pięć lat, gdy rodzice zabrali mnie do opery. Na "Wieszczkę lalek". Mieliśmy miejsca w loży, która znajdowała się blisko sceny. A na scenie stała huśtawka. I na tej huśtawce posadzili mnie aktorzy podczas przedstawienia! Huśtałam się, zupełnie jak w "Czarownicach z Salem", prawie wiek później! Jako pięciolatka dostałam takie brawa, że potem trudno było mi się odzwyczaić, (śmiech) Tamten operowy wieczór wywróżył mi wiele wspaniałych ról u wspaniałych reżyserów. Byłam Ofelią u Wajdy, Piękną Heleną w "Wojny trojańskiej nie będzie", Kaśką w "Poskromieniu złośnicy", Laurą w "Kordianie", grałam u Korzeniewskiego, Hebanowskiego, u Prusa, u Babickiego, wielkie role Molierowskie. Partnerowali mi wybitni: Hübner, Cybulski, Kobiela, Maklakiewicz. Miałam szczęście i do wielkich scenografów. Ubierał mnie mistrz Marian Kołodziej. To nie były kostiumy, to było malarstwo! Nie to, co dziś, trzy krzesła, podarte dżinsy i gramy Szekspira. Nie zgadzam się na taki teatr. Teatr to magia. Dlaczego dziś odbieramy ją scenie?

Wspomniała pani o słynnych reżyserach i aktorach...

- Niestety, wszyscy już nie żyją! Niedawno telewizja poświęciła program Zdzisławowi Maklakiewiczowi. Zadzwonili do mnie z prośbą, bym - jako jego sceniczna partnerka sprzed lat - przyjechała na nagranie: - Błagamy, jest pani jedyną z tamtego czasu, która jeszcze żyje! (śmiech) Jak sobie prześledziłam obsadę "Hamleta", którego wystawił Wajda, to też okazało się, że na tym ziemskim padole została tylko Ofelia i Grabarz.

Sport to dla pani większa miłość niż scena?

- Wszystko się pięknie łączy. Natura i poezja. Umysł i ciało. Pełna symbioza. Zawsze czułam potrzebę bycia blisko przyrody pędząc na nartach, pływając, to mnie długo, do dziś, trzyma w formie, daje energię. Także Sopot, gdzie mieszkam pod lasem, cudowne miejsce do życia, wiem co mówię, otrzymałam tytuł Najmilszej Sopocianki, jestem też laureatką Sopockiej Muzy. Tak więc może dzięki bliskości natury mój organizm nie poddaje się? Może dlatego wciąż tu jestem? Przerażają mnie młodzi ludzie, którzy - jeśli grają w piłkę to na ekranie komputera. Rośnie nam pokolenie kalek. Ja nie mam internetu.

Dlaczego?

- Cywilizacja nas zabija, nie chcę być jedną z tych, którzy się do tego przyczynią.

Cywilizacja nas zabije, może poezja nas uratuje?

- Wychowałam się w domu, gdzie ojciec mówił mamie: "W twoje wielkie, przecudowne oczy mógłbym patrzeć bez końca". Wierzę, że to dom kształtuje psychikę dziecka. I ja do dziś jestem wierna poezji, pięknemu słowu, pięknu w ogóle. Ojciec zginął w Katyniu. Mama owdowiała będąc młodą, atrakcyjną kobietą. Pewien wspaniały lekarz długo starał się ojej względy. W końcu poprosił o rękę. Mama odparła: "Ja mam tylko jedno serce. Oddałam je mężowi". To jest poezja. Może nie uratuje świata w pojedynkę, ale w połączeniu z przyrodą, kto wie? Świat nie umrze, jeśli będziemy dobrzy dla zwierząt, pełni życzliwości, współczucia dla siebie i innych. Nie dajmy się tej zakichanej cywilizacji! Dzikie gęsi, by trafić do miejsca przeznaczenia, nie potrzebują żadnych systemów nawigacji, skomplikowanych maszyn. Co roku lecą tysiące kilometrów i trafiają na swoje miejsce. Od zwierząt uczmy się radości i szacunku. Prostoty. I że świat bez komórki i internetu może istnieć. W mojej rodzinie zwierzę było otoczone troską, było najważniejsze. W majątku dziadka był zakaz polowań. A gdy siadaliśmy do wigilijnego stołu, dziadek najpierw szedł do obory dzielić się opłatkiem ze zwierzętami. Cierpliwie czekaliśmy. Wszystkie moje dostojne ciotki całe w perłach, też. To było oczywiste, że taka jest kolej rzeczy. Przeczytałam gdzieś, że amerykańscy uczeni odkryli, że zwierzę w domu przedłuża życie o 10 lat. Ja mam dwa psy...

A, to stąd ta forma!

(śmiech)

Czegoś pani żal?

- Czy ja wiem... Pamiętam, jak w latach 60. dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni Danuta Baduszkowa zaproponowała mi główną rolę w "My Fair Lady". Jakbym złapała pana Boga za nogi! Traf chciał, w tym samym czasie przyszła wiadomość, że mam jechać do Ameryki promować ten film, gdzie zagrałam z Dymszą. Uległam pokusie. Chyba godzinę stałam pod domem dyrektor Baduszkowej przerażona: - Jak ja jej to powiem? Jak przerwać próby? Ale ona przyjęła to spokojnie, uznała, że to dla mnie szansa. Potem żałowałam wyboru. Ameryka wcale mi się nie podobała.

Nie?

- Noszono mnie na rękach, wręczano klucze do miasta. Pamiętam ten blichtr, wszyscy we frakach, etolach, a ja w króciutkiej czarno-złotej sukience... Pokazałam ją kilka lat temu na gdyńskim festiwalu filmowym, podczas przeglądu filmów Janusza Nasfetera. Nie włożyłam jej, choć figurę mam tę samą co w latach 60. W sumie, dlaczego miałaby być inna, skoro ja całe życie właściwie jadam tylko twaróg.

***

ŻYCIE ZACZYNA SIĘ PO OSIEMDZIESIĄTCE

Bohaterami wywiadów, reportaży będą ludzie, którzy mimo ukończonych 80 lat wciąż pozostają młodzi. Wielu z nich może pochwalić się kondycją podobną dwudziestolatkom, mają plany, spełniają marzenia, funkcjonują poza czasem, żyją pełnią, nie poddają się ograniczeniom, które narzuca metryka. Tryskają energią. O ludziach 80 plus mówi się "pokolenie bez wieku". Przedstawimy ich Czytelnikom. Spytamy, jaki mają sposób na długowieczność, jak żyć, by cieszyć się - jeśli i nam będzie dane - swą drugą młodością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji