Artykuły

Krzysztof Garbaczewski: Nowe technologie dają nieograniczone możliwości - właśnie w sztuce

Od debiutu w Teatrze Dramatycznym w Opolu jest jednym z najważniejszych reżyserów teatralnych w Polsce. Jego spektakle często wzbudzają kontrowersje. Ostatnio zajął się także kreowaniem wirtualnej rzeczywistości. Rozmowa z Krzysztofem Garbaczewskim.

Jerzy Doroszkiewicz: Skąd urodził się w Panu teatr? Krzysztof Garbaczewski: - Prawdopodobnie po którejś wizycie w Białostockim Teatrze Lalek. To były moje pierwsze doświadczenia z teatrem, jeszcze z czasów szkoły podstawowej. BTL był zawsze bardzo ciekawym miejscem poszukiwań formalnych, czy też miejscem magicznym ze względu na samą istotę teatru lalek. Często jest ona nierealistyczna, umowna, poszukująca w sensie formalnym.

Przenieśmy się do połowy lat 90. XX wieku. Mieszka Pan w cytując Sokrata Janowicza, "wielkim mieście Białystok". Co można było zobaczyć na scenach teatralnych?

- Bardzo inspirującym miejscem była również szkoła teatralna. To było naturalne, że chodziliśmy tam w czasach liceum. Nie pamiętam, jak się dowiadywaliśmy, kiedy są egzaminy studentów, przyszłych młodych reżyserów, jakieś ich dyplomy, ale były super. Oni swoje poszukiwania prowadzili zupełnie inaczej niż w teatrze dramatycznym. Był też lokalny teatr dramatyczny, imienia Aleksandra Węgierki, ale z gronem przyjaciół byliśmy do niego mocno krytycznie nastawieni. To był taki młodzieńczy snobizm - jedno lubimy, a czegoś innego nie lubimy. Bardziej związani byliśmy z lalkami.

A w którym liceum Pan się uczył?

- Byłem drugim rocznikiem Liceum Katolickiego.

Można było chodzić z długimi włosami?

- Kiedy szkołę przeniesiono na Kościelną, trzeba było szybko biec, żeby nie dostać cegłówką...

Wróćmy lepiej do teatru.

- Pod koniec liceum, mój przyjaciel Paweł Moroz, organizował wypady całej grupy przyjaciół do Krakowa, na spektakle Krystiana Lupy. Można powiedzieć, że wtedy narodził się we mnie teatr.

I pomysł na Kraków jako miejsce studiów?

- Samo miasto podczas tych wyjazdów wydawało mi się baśniowe. Pamiętam Planty, tę krakowską mgłę, przyjeżdżanie o czwartej rano pociągiem z Białegostoku po ośmiu godzinach podróży. Wyjazdy na "Braci Karamazow" Lupy, na "Rodzeństwo", "Kalkwerk" - to były niezwykłe przeżycia.

Kamienie milowe nowoczesnej dramaturgii. Pan sobie od razu postawił tak wysoko poprzeczkę -jeśli reżyseria to tylko w Krakowie?

- Trochę tak było. Wcześniej studiowałem filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Wycofałem się z niej na pół roku przed egzaminami do szkoły teatralnej.

Czyli jeśli studiować, to tylko w Krakowie?

- Dla mnie wyjazd był jakąś koniecznością. Białystok nie zawsze bywał tolerancyjnym miastem, Kraków zresztą też. W latach 90. XX wieku w Białymstoku bywało trudno, szczególnie, kiedy miało się długie włosy, czy ubierało się bardziej kolorowo.

A sam Kraków - duży szok w porównaniu z Białymstokiem. gdzie są dwa teatry i jeden w Supraślu?

- Z dzisiejszej perspektywy nie widzę takiej wielkiej różnicy pomiędzy Białymstokiem i Krakowem, czy Poznaniem. Po kilkunastu latach od wyjazdu stąd coraz częściej tutaj wracam i coraz bardziej odkrywam swoją tożsamość w kontekście tego regionu. Przed wyjazdami do Krakowa, sporo wędrowaliśmy ze znajomymi gdzieś po lasach Podlasia, robiliśmy sobie wycieczki nad Narwią. Z dzisiejszej perspektywy to były dla mnie bardzo cenne wyjazdy. Odkrywaliśmy wtedy wielokulturowość tego regionu, Teatr Wierszalin. Jechało się do tego Supraśla, wchodziło na malutką scenkę, która w pamięci wydawała się taka olbrzymia. Mam wrażenie, że kultura teatralna w Polsce dziś znów ulega centralizacji. Niektóre ośrodki teatralne w Polsce chyba wyczerpały trochę swoją energię i teraz dużo tej energii jest w Warszawie. Jednak co jakiś czas wybuchają takie miejsca jak Wałbrzych, czy Bydgoszcz. Myślę, że Białystok ma równe szanse w tym życiu kulturalnym.

Jak to się stało, że praktycznie po studiach zaczaj pan reżyserować w całej Polsce?

- Na studiach miałem pewien moment poszukiwania, próby realizowania siebie, wyobrażenie, żeby jeździć za granicę, pracować przy zbiorach truskawek, a potem spokojnie i skromnie żyć przez cały rok. Pojechałem do Norwegii, zbierałem truskawki, malowałem domy i spotkałem człowieka w moim wieku, który dał mi bardzo dużo. Dość wolno malowałem te domy, a on zwalniając mnie powiedział, że on świetnie robi to co robi i żebym ja robił jak najlepiej, to co robię. Reżyseruj, stary! Wróciłem do Polski i zacząłem pracować jak szalony. Na Dolnym Śląsku przygotowałem około 15 czytań performatywnych. Robiło się je właściwie za darmo. To był zawsze sposób testowania młodych reżyserów przez dyrektorów. Zawsze je inscenizowałem, nigdy nie chciałem pozostać na etapie aktora z kartką na scenie. Dużo nagrywaliśmy jakichś materiałów. Bardzo ciekawiła mnie pierwsza praca z kamerą, montaż. To było pole do sprawdzenia sobie różnych technik. To zainteresowało paru dyrektorów, szczególnie Tomasza Koninę, który zaproponował mi debiut w Opolu na trzecim roku moich studiów. I później szkoła nie była już potrzebna.

A skończył Pan?

- Ja akurat skończyłem. Bardzo wielu reżyserów nie kończy tej szkoły, kiedy zaczynają pracować. To trochę taka teatralna zawodówka.

Jak wiele zmienił internet, zwłaszcza możliwość błyskawicznego przeskakiwania z tematu na temat, jednoczesne śledzenie kilkunastu narracji na różnych "pootwieranych" stronach, czatach wpłynęły na Pana sposób reżyserii?

- Myślę, że tak. Teatr jest lustrem dla rzeczywistości. Środki technologiczne, internet, mają olbrzymi wpływ na spektakle, szczególnie kiedy pracowaliśmy z dramaturgiem Marcinem Cecką. Jego sposób pisania jest właśnie taki "internetowy". Jest on współautorem manifestu neolingwistycznego, który wykorzystywał tę internetową estetykę w poezji mówiąc, że poezja też powinna być taka open source'owa, że jest to trochę taka walka z prawami autorskimi, chciałby, żeby utwory były otwarte. Pisanie Marcina czasem powstawało techniką jakby "kopiuj-wklej", z zapożyczaniem innych tekstów kultury, mieszania ich ze sobą w bardzo wielowątkowym wymiarze kontekstualnym. To było bardzo internetowe. Myślę, że dziś internet bardzo nas zmienia, te gadżety, smartfony...

Wystarczyło kilka lat. by wspólnie z Marcinem Cecką dostali panowie zaproszenie do nowojorskiej legendarnej sceny La Ma-Ma?

- Dostaliśmy zaproszenie i zrealizowaliśmy dwa spektakle - krótkie 30-minutowe formy.

Pracowaliście tam z amerykańskimi aktorami?

- Tak, to była bardzo ciekawa przygoda. Spotkaliśmy się z Erikiem Ehnem, który jest bardzo ciekawym amerykańskim dramatopisarzem i profesorem na Brown University. Napisał cykl 16 sztuk teatralnych, my reżyserowaliśmy dwie z nich. Spotkaliśmy się z nim, rozmawialiśmy o tych tekstach. Dla mnie wtedy był autorytetem, a mogliśmy rozmawiać o jego tekście. W Polsce często jesteśmy przywiązani do traktowania tekstu słowo po słowie, rozczytywania, skoro poeta to napisał, to na pewno jest drugie dno. Erik na pytanie, dlaczego to zdanie jest akurat tutaj, odpowiadał: nie wiem. Tak mi się napisało (śmiech).

W Teatrze Starym-na legendarnej polskiej scenie, w cieniu Wawelu stworzył pan "Poczet królów polskich" z Hansem Frankiem w roli głównej?

- To była ciekawa praca. Wawel, Stary Teatr, tam zaczynały się moje pierwsze przygody w Krakowie. Spotkać się z tym zespołem jako reżyser to było dla mnie coś niecodziennego, praktycznie wszystkich chciałem wziąć do tego spektaklu. Obsada była bardzo dużo, wielu królów, chodziliśmy po kryptach wawelskich szukając inspiracji. Sama historia Starego Teatru ma różne epizody związane z Wawelem. Na dziedzińcu, we współpracy z tym teatrem, sceny i monologi z "Hamleta" wystawiał Andrzej Wajda. Chodząc po Wawelu, eksplorując te krużganki, odkryłem postać przechadzającego się ducha Hansa Franka. Część architektury Wawelu jest przez niego przebudowana, można powiedzieć, że jest zabytkiem także architektury niemieckiej (śmiech). Hans Frank oczywiście nie jest żadna naszą tożsamością, mój spektakl jest bardzo ironiczny. Opowiada historię Hansa Franka, który kręci film propagandowy mający udowodnić jego obecność wśród tych królów. Cała koncepcja wzięła się w sumie z książki Jonathana Littella "Łaskawe". Jej główny bohater odwiedza w pewnym momencie Hansa Franka na Wawelu i kobiety w tradycyjnych małopolskich strojach witają ich chlebem i solą.

Witold Mrozek po obejrzeniu Pana spektaklu z okazji rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego stwierdził, że pan tłumaczył stworzenie sztuki, bo "połowa polskich uczniów wierzy dziś, że powstanie zakończyło się zwycięstwem".

- Z badań robionych w Warszawie, wynika, że bardzo wiele osób twierdzi: "Tak, wygraliśmy te powstanie". Mam wrażenie, że co roku coraz bardziej je wygrywamy, to chyba jedyne powstanie, które tak funkcjonuje. Praca w Muzeum Powstania Warszawskiego jest też dotkliwym przeżyciem. To przecież muzeum ogromnej tragedii, która jest dość kontrowersyjna. W sumie nie wiadomo, czy poniesiona w powstaniu ofiara miała sens. Dziś wszyscy pytani, czy poszedłbyś walczyć w powstaniu, odpowiadają "tak, ja bym poszedł", ale też ktoś może sobie pomyśleć: "ja bym nie poszedł". Trudno to oceniać, na szczęście nie mamy takich doświadczeń. W tym przedstawieniu opowiadaliśmy o zjawisku post pamięci. Marcin Cecko, jako warszawiak, traktował ten temat bardzo poważnie. Znał historie o kombatantach, którzy przychodzili do warszawskich liceów, opowiadali historię o wybuchu czołgu-pułapki, ciałach rozrzuconych po ścianach kamienic. Młodzi ludzie dostają obraz czegoś, co nie jest ich przeżyciem, ale kształtuje ich tożsamość. Próbowaliśmy w tym spektaklu zmieścić również zjawiska, które dzieją się we współczesnej Warszawie. Dla mnie, jedną z większych inspiracji był też "zombie walk" organizowany na ulicach Warszawy gdzieś na początku lipca. Wtedy na ulice wychodzą setki ludzi przebranych i umalowanych jak zombie i przemierzają Warszawę. Druga grupa co jakiś czas zastępuje im drogę i strzela do nich. Dziesiątki tych zombie padają na ziemię, to masowa impreza. Wiadomo, nie da się ich zabić, więc po chwili wstają i ruszają dalej. Dzieje się to w sposób nieunikniony pod tablicami upamiętniającymi ofiary powstania - tu 40, tam 14., tu 60. Nagle staje się to jakimś nieświadomym rytuałem, odgrywaniem czegoś z groteskową, współczesną formą. To nasunęło mi skojarzenie, że sprawy pamięci są przeżywane społecznie na różne sposoby.

Panu teatr nie wystarczył, wdarł się Pan na scenę opery narodowej?

- Miałem taką przygodę. Napisaliśmy razem z kompozytorami dwie opery od samego początku. Niezwykłej muzyce Sławomira Wojciechowskiego i Marcina Stańczyka towarzyszyła wyjątkowa scenografia Oli Wasilkowskiej. To było takie "programowanie" opery od samego początku, wychodząc od tematu, idei, chcieliśmy zrobić opery o malarzach. To było zestawienie dwóch postaci - Kazimierza Malewicza i Leona Bothy. Pierwszą operą było "Zwycięstwo nad słońcem". Odnosiła się ona nieco do opery-happeningu wystawionej w Moskwie przez Malewicza. Malarz był autorem scenografii, kostiumów, wybuchł wielki skandal, bo grupa awangardowych rosyjskich artystów całe pieniądze wydała na wynajęcie opery w Moskwie i nie wystarczyło ich na nic innego. Kazimierz Malewicz wycinał z tektury scenografie, kostiumy, ktoś grał na rozstrojonym pianinie, wieczór został przerwany. My zrobiliśmy to w nieco innej formie, próbując kontemplować trzy "kwadraty" Malewicza, czyli biały, czerwony i czarny. Leon Botha to postać bardziej ze świata popkultury. Wystąpił nawet w jednym z teledysków grupy Die Antwoord "Enter The Ninja". To człowiek z taką dużą głową, był chory na progerię. Ta choroba sprawia, że człowiek bardzo szybko się starzeje, w wieku 26 lat był jedną z najdłużej żyjących osób z tą chorobą. Pod koniec swojego życia był też trochę takim mistykiem, jego konfrontacja ze śmiercią odbywała się za jego życia na trochę innym poziomie. Próbowaliśmy eksplorować zderzenie z czarnym kwadratem Malewicza i takim trochę pop malarstwem Bothy.

Pan cały czas jest kilka kroków do przodu przed innymi reżyserami, także wykorzystując technologię Virtual Reality.

- Półtora roku temu założyliśmy z grupą artystek 3D, sztuk cyfrowych i programistami kolektyw Dream Adoption Society. Marta Nawrot, Jagoda Wojtowicz, Maciej Gniady, Wojtek Markowski, wspólnie zainicjowaliśmy naszą działalność na festiwalu "Genius Loci" w Krakowie taką aplikacją o Kościuszce. Nazywała się "Serce odważnych". Na Kopcu Kościuszki zrobiliśmy poprzez wirtualną rzeczywistość portal do czegoś w rodzaju głowy Kościuszki. Mogliśmy wejść do środka, przemierzać okolice kopca, eksplorując temat współczesnego niewolnictwa. Kościuszko zostawił Jeffersonowi, trzeciemu prezydentowi USA, bardzo ciekawy testament, prosząc go o uwolnienie niewolników, których ten posiadał. Wszystko to wydało nam się bardzo ciekawe.

To teraz przenieśmy się na drugi koniec Polski. Na wystawie prezentuje Pan ćwiczenia filmowe do spektaklu "Chłopi" na plenerze w Maćkowej Rudzie?

- Cała wystawa "Badania terenowe" bierze swój początek od wyjazdu do Maćkowej Rudy. To także eksploracja pewnych idei Jerzego Grotowskiego, którymi zainteresowałem się przy realizacji "Chłopów". Natura obecna w powieści i ekologiczne podejście Grotowskiego wydały mi się bardzo zbieżne i ciekawe, by wejść w ten świat trochę od strony performansu, nie tylko wcielania się wprost w wiejskość. To był rodzaj próby badania czym jest natura, kultura, człowiek, na jakich płaszczyznach się przenikają. Całym zespołem Teatru Powszechnego pojechaliśmy do Maćkowej Rudy w świat natury, przetworzony w specyficzny sposób przez profesora Andrzeja Strumiłłę w taki ogród zen. Profesor jest bardzo ciekawym interlokutorem, na przykład w dyskusjach o awangardzie. Można powiedzieć, że jest prawdziwym awangardzistą, ma doświadczenie.

Pan poznał profesora Andrzeja Strumiłłę poprzez jego wnuka - Jana?

- Tak. Jan Strumiłło zawsze zapraszał mnie do Maćkowej Rudy i w końcu tam pojechałem i odkryłem to miejsce, i się zakochałem.

Co dziś "Chłopi" mogą opowiedzieć Polakom o Polsce?

- To jedna z najwybitniejszych polskich powieści. Pejzaż, natura, prezentowany rodzaj wiejskości jest bardzo bliski duszy Polaka. Reymont w naszym wydaniu próbuje nie odcinać się od tego, tylko zobaczyć coś pozytywnego. Mówiąc trochę ostrzej - jesteśmy trochę takim krajem wieśniaków. To ma swoje plusy i minusy. Te minusy, przaśne elementy polskiej kultury to na przykład folwarczny sposób prowadzenia biznesu, urzędu czy polityki. Plusy to miłość do natury, krajobrazu, po prostu do ludzi. Próbowaliśmy stworzyć w teatrze kulturę wiejską z perspektywy kolonii na Marsie, gdzie świnia to jest łazik marsjański, krowa jest zupełnie syntetyczna i daje od razu mleko w kartonach. Dla mnie ta polska wieś ma przyszłość.

A jaka jest Pana przyszłość w 2019 roku. Czym zaskoczy Pan Polaków?

- Dalej będziemy próbować rozwijać nasz kolektyw Dream Adoption Society, na tym się teraz skupiam. Droga w wirtualną rzeczywistość wydaje się bardzo owocna. Ludzie, z którymi współpracuję są szalenie zdolni, dzięki nim, co i rusz poznaję nowe rzeczy. To nowe technologie, nowe rzeczy, których trzeba się uczyć - język programowania, programowanie, matematyka, język aplikacji w obszarze sztuk cyfrowych. Polecam sięganie do tych urządzeń, czy programów. Są darmowe, a dają nieograniczone możliwości -właśnie w sztuce.

***

Krzysztof Garbaczewski

absolwent Liceum Katolickiego w Białymstoku. Ukończył Wydział Reżyserii Dramatu w krakowskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji