Artykuły

Szkoda każdej chwili - tu i teraz, dziś

- Życie nie wszystkim układa się różowo. Czasem ludzie przychodzący do teatru chcą zapomnieć, odreagować od codzienności. Prowokować uśmiech - to działanie ułatwiające życie innym - mówi KRZYSZTOF KOLBERGER, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Krzysztof Kolberger, rocznik 1950, należy do najpopularniejszych i najbardziej lubianych polskich aktorów. Widzowie kochają jego dyskretną elegancję oraz przepiękny, ciepły, choć stanowczy, głos. Ostatnio użyczył go granej przez Jona Voighta postaci naszego papieża w filmie "Jan Paweł II". Z aktorką Anną Romantowską ma dorosłą córkę Julię, która studiuje reżyserię. Od kilku lat Krzysztof Kolberger zmaga się z chorobą nowotworową.

O życiu i chorobie nowotworowej

Teresa Gałczyńska: - Spotykamy się w kawiarni "Antrakt", gdzie niedawno rozmawiał pan z Grzegorzem Miecugowem w programie "Inny punkt widzenia". Lubi pan atmosferę staroci?

Krzysztof Kolberger: - To miejsce ma swój niezwykły klimat i atmosferę. No i ten gmach Teatru Wielkiego. Nie bez powodów telewizje wykorzystują często to wnętrze do swoich transmisji.

- Jednak sądząc po tym, jak urządził pan własne mieszkanie, można by pomyśleć, że prywatnie woli pan nowoczesność.

- To nie tak. Mam w domu kilka starych rzeczy, staroci - jak to pani nazwała. Ale rzeczywiście moje mieszkanie jest "minimalistyczne". Mam w nim za to dużo światła, a niezasłonięte okna pozwalają mi z perspektywy czternastego piętra obserwować panoramę Warszawy. Przyznam, że momentami wydaje się ona przyjazna, a miejscami nawet ładna.

- Pewnie z uwagi na ciepły, ale stanowczy głos wybrano pana do odczytania "Testamentu Jana Pawła II". To było wyróżnienie czy tylko kolejne zadanie aktorskie?

- Mam nadzieję, że nie wybrano mnie ze względu na głos czy wygląd. Tego zdarzenia nie traktowałem jako zadania aktorskiego. To było coś więcej: niezwykłe wyróżnienie i zadanie.

- Jest pan wierzący?

- Czy w tym przypadku ma to jakiekolwiek znaczenie? Gdybym nie wierzył w zasady, prawdy, ideały, nie wiem, czy chciałbym uprawiać ten zawód. Nie wiem, czy w ogóle warto bez nich żyć? Najlepsze rzeczy, które zrobiłem, powstały wtedy, kiedy w coś wierzyłem, coś zapalało mnie do jakiejś idei. Brzmi to może pompatycznie, ale świadomie używam tego słowa.

Mam bardzo zdrowy stosunek do życia, do zawodu, który dzieje się "tu i teraz", do swojego miejsca w społeczeństwie. Wiele rzeczy, kiedyś uznanych za ponadczasowe, ginie i znika wraz z nami. Trzeba mieć tego świadomość. Nie pracuję dla przyszłych pokoleń, dla tych, co za sto lat będą chcieli pogrzebać w encyklopedii i poczytać o mnie. Pracuję teraz i dziś.

- Córka, która wybrała reżyserię filmową, poszła w pana ślady?

- Julia, żeby nikt jej niczego nie ułatwiał, w tajemnicy przed rodzicami wybrała kierunek, który naprawdę ją interesuje. Chciała się sprawdzić. Bardzo ją cenię i kocham za taką odwagę oraz determinację. Nieważne, czy to są moje ślady. Reżyserem filmowym nie byłem i chyba już nie będę. Mam świadomość, jaki to trudny zawód, ale życzę jej jak najlepiej. Zawsze będę jej pomagać, czy to doradzając, czy przez udział w jej przedsięwzięciach. Zawsze może liczyć na moją radę i wsparcie psychiczne. Julia ma jednak swoje życie, jest już dorosła. Kilka lat studiowała we Francji, z dala ode mnie. W tej chwili mieszka w Łodzi, więc kontakt z nią też jest utrudniony. Ale, gdy tylko może i ma na to ochotę, spotykamy się lub rozmawiamy przez telefon.

- Mimo choroby nowotworowej, tuż po operacji, podjął się pan reżyserii spektaklu "Kocham 0'Keeffe". Nie wolał pan odpocząć, poddać się rekonwalescencji?

- Teraz również mógłbym odpocząć, a udzielam pani wywiadu (śmiech). Nie ukrywam, że wykorzystuję perfidnie każde spotkania z dziennikarzami dla reklamy tego przedstawienia. O reżyserowaniu tej trudnej sztuki zdecydował przypadek. Podczas dość zaawansowanych prac na tekstem, poprawkami w tłumaczeniu, skrótami, zrezygnowała osoba mająca sztukę reżyserować. Małgosia Zajączkowska natychmiast powiedziała: "Krzysztof, zrób to sam". Zdążyłem się zżyć już z tekstem i może nieskromnie pomyślałem, że przy pomocy Małgosi i kilku zaprzyjaźnionych osób pracujących nad przedstawieniem - podołam. I rzeczywiście poświęciłem tej sztuce kawał życia.

- W warszawskim kino-teatrze "Bajka" na spektaklu są komplety. Niebawem jedziecie na Broadway, więc naprawdę warto było!

- To prawda. Jedziemy do "jaskini lwa" - miasta, w którym ta sztuka się rozgrywa. Georgia O'Keeffe i jej mąż Alfred Stieglitz, prekursor fotografii artystycznej, mieszkali dużą część życia na Manhattanie. Tam się poznali. To dodatkowy walor. Mam nadzieję, że zobaczą to Amerykanie związani korzeniami z Polską i również się im spodoba.

- Jest pan pedantem?

- W jakim sensie?

- Dokładny w szczegółach, słowny, punktualny..

- Dzisiaj spóźniłem się na spotkanie z panią, więc z tą punktualnością bywa różnie. Ale na pewno jestem człowiekiem, który lubi pewien porządek w życiu i na scenie. Nie lubię bałaganu - to prawda.

- Drażni pana nieporządek w ludzkich duszach?

- O, to już poważny temat. Czasem osoby o nieuporządkowanej psychice czy wręcz pewnych zaburzeniach mogą być dużo ciekawsze od pozornie uładzonych, uporządkowanych.

- Poddaje się pan życiu? Temu, co przynosi dobrego lub złego?

- Przyjmuję życie z pozytywną pogodą. Nie godzeniem się na los, ale pogodą, co nie znaczy, że nie walczę o to, aby było lepiej. Zwalczam ułomności, nieszczęścia, słabości, jeśli stają mi na drodze. Staram się je pokonać, ale jednocześnie przekształcam je raczej w walor, potrzebny, konieczny do mojego zawodu, moich przedsięwzięć, ról.

- Gdy poznał pan diagnozę: nowotwór, pomyślał pan: dlaczego ja?

- Przede wszystkim zastanawiałem się, biorąc pod uwagę stopień zagrożenia w czasie operacji, jak zdążyć z załatwieniem najważniejszych spraw. Chodzi o rzeczy, o których nie myślimy, na które nie zwracamy uwagi w normalnym biegu codzienności. Potem nagle się okazuje, jak wiele spraw jest niezałatwionych. Urzędowych, papierowych, spadkowych itp., itd. Niekiedy okazuje się, że jest za późno.

- Ktoś inny na pana miejscu chciałby oddać się raczej uciechom życia.

- Uciechy do pewnego momentu mogą bawić, ale potem wychodzi na jaw, że chyba nie na tym polega życie. Jestem człowiekiem, który bardzo lubi bawić się, śmiać się, szukać dowcipu, humoru w poszczególnych sytuacjach, również na scenie, jako aktor. Ale życie nie wszystkim układa się różowo. Czasem ludzie przychodzący do teatru chcą zapomnieć, odreagować od codzienności. Prowokować uśmiech - to działanie ułatwiające życie innym. Ale, żeby się uśmiechnąć, nie wystarczy tylko podciągnąć wargi. Trzeba spowodować psychiczną zmianę w sobie. To nie sztuka śmiać się, kiedy jest wszystko dobrze. Sztuką jest szukanie uśmiechu, gdy jest nam źle. Potem okazuje się, że z tego złego wynika coś dobrego. Takie podejście powoduje, że łatwiej przeskakiwać przeszkody.

- Aktorki, z którymi pan gra czy to w "Scenach z życia małżeńskiego", czy w "Kocham O'Keeffe" podkreślają pana niezwykły spokój i opanowanie. Nigdy się pan nie denerwuje?

- Słyszała pani, żeby facet histeryzował? Nie należę do histeryków, a nerwy trzymam na wodzy. Nauczyłem się tak układać stosunki między ludźmi, żeby moje relacje z nimi owocowały dobrą pracą. Życie jest tak krótkie, że szkoda mi go na marnowanie chwil. Psucie atmosfery powoduje niepotrzebne napięcia. Oczywiście, nie da się ich całkowicie uniknąć. Pracujemy na własnych emocjach, na napięciach, aby - jak to się mówi - zaiskrzyło. Natomiast prywatne nerwy są tylko stratą czasu, którego nie mamy za wiele. Wiem o tym najlepiej. Nie ukrywam, że praca - szczególnie przy "O'Keeffe", kiedy byłem tuż po operacji nowotworowej - była dla mnie najlepszą terapią. Umożliwiła mi szybszy powrót do zdrowia.

- Jest pan romantykiem?

- Nie tylko. Chodzę twardo po ziemi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji