Artykuły

Światek zza kratek

"Kopciuch" w reż. Willa Pomerantza w Narodowym - na scenie Teatru Małego. Pisze Tomasz Mościcki w Życiu.

"Pierwsze wystawienia Kopciucha Janusza Głowackiego (na zdjęciu) odbywały się w zeszłym

wieku, w zamierzchłych czasach przełomu lat 70. i 80. Z tekstu sztuki w jej pierwszej i drugiej redakcji (bo Głowacki teraz swój tekst uwspółcześnił), a także z relacji świadków wynika, że w tamtym czasie poprawczak ze sztuki był metaforą totalitarnego systemu, tłamszenia niezależnej i szlachetnej (w poprawczaku?) jednostki. Zastępca Dyrektora był figurą totalitarnego aparatczyka, tłumiącego szlachetny (w poprawczaku?) bunt jednostek (z poprawczaka...), pragnących wolności. W tym poprawczaku manipulowało się szlachetnym człowiekiem, tlamsząc jego równie szlachetną duszę...

Cześć, Kopciuch

Już sam wybór metafory świadczy niezbyt dobrze o autorze. Rzeczy nie domyślał ani wtedy, ani dziś do konsekwentnego końca, bo pełnią tego moralnego szczęścia byłoby umieszczenie akcji opowieści o owej szlachetnej jednostce w pudle o zaostrzonym rygorze. W roli szlachetnego, zahukanego Kopciuszka świetnie wyglądałby seryjny morderca i gwałciciel, który po godzinach zajmuje się stręczycielstwem. Wtedy z całą pewnością uwierzylibyśmy już w ten papierowy świat.

Januszowi Głowackiemu jako dramatopisarzowi (nie jako publicyście, bo chciałbym, by duch jego felietonów z nieboszczki Kultury kiedyś jeszcze ożył!) w ogóle pisze się zbyt łatwo. Jego diagnozy, zawarte w kolejnych sztukach, nie wykraczają na ogół poza umysłowe ramy stuwierszowego felietonu. Widać to było w Antygenie w Nowym Jorku, w pełni rozkwitło w Czwartej siostrze - jak sądzę, jednej z najgłupszych sztuk opublikowanych po 1945 roku - a teraz Teatr Narodowy, na zakończenie sezonu, pokazał w Teatrze Małym tegoż Kopciucha. Po co? Metafora poprawczaka jako zastępczej figury zniewolonego społeczeństwa po ćwierćwieczu kompletnie straciła kontekst, a i silę dramatycznego rażenia. Jesteśmy już mądrzejsi o kilka interwencyjnych reportaży, czy choćby o słynny film Cześć Tereska. Mamy już za sobą kilkanaście doniesień o makabrycznych morderstwach popełnianych przez te nieletnie i rzekomo niewinne Kopciuszki, Dobre Wróżki, czy inne Myszy i inne Złe Siostry, czyli postacie ze sztuki Głowackiego. Tylko to wrażenie pozostaje po tym spektaklu i nikt nie zmusi mnie, bym patrzył na te rozparzone pannice w modnych ciuchach z Galerii Jakiejśtam jako na biedne ofiary jakiegoś systemu, co to je stłamsił i pozbawił wolności. Celując w społeczne bolączki, Głowacki trafia kulą w plot.

Wyobrażam sobie również, bo cokolwiek pamiętam minioną epokę, z jakim entuzjazmem tamta publiczność musiała przyjmować scenę, w które wychowawca tych zapuszkowanych niewiniątek z ułożonego przez nie protest-songu robi radosną i krzepiącą serca piosenkę. Tak, tylko że tamto już było ćwierć wieku temu. Skończyło się i nie ma do czego wracać. Chyba że dramatopisarz na własną rękę ryzykuje śmiesznością. Nic nas dziś ten aluzyjny teatr nie obchodzi i dajmy mu wreszcie pokój. Chyba że wciąż mamy w pamięci dawną mołojecką sławę. Od dawna podejrzewałem, że perspektywa złotego trójkąta: kawiarń w niegdysiejszym SPATiFie, Ścieku filmowców oraz stolik w Czytelniku zniekształca obraz świata. Do tego stopnia, że ten świat prawdziwy przestaje być ważny.

Nieznośna lekkość...

Głowackiemu pisze się łatwo. Tak łatwo, że do tego więziennego obrazka dorzuca

psychologiczno-liryczną scenę rozmowy Dyrektora z Kopciu-chem, sprawiającą wrażenie, że do maszynopisu gotowej sztuki ktoś złośliwie podłożył fragmenty zupełnie innego utworu.

Głowackiemu pisze się łatwo, trudno za to mu się kończy. W finale przedstawienia w Małym mamy coś, co wymaga zacytowania Jeremiego Przybory: - niespodziewany koniec lata. Akcja toczy się wartko, krew tryska z rozciętej ręki bohaterki aż miło -a tu nagle... koniec. Wyciemnienie. Nieśmiałe oklaski. Na scenie jasno. Po chwili znów ciemno. A potem jeszcze raz oklaski. Tym razem te właściwe. Ani reżyser, ani publiczność nie zorientowali się, że to już koniec i bomba - jak u jubilata

Gombrowicza. Bo tak napisany jest ten finał.

Cały ten teatralny wieczór można by okryć litościwym zapomnieniem, gdyby nie kilka kwestii Henryka Talara i kilka zdań ożywionych nieco talentem Krzysztofa

Wakulińskiego. O reszcie - ani słowa. Nomina sunt odiosa. Powraca pytanie: po co

nam był ten Kopciuch w Narodowym. Mamy w Polsce legion fatalnych reżyserów.

Ich lista przekroczyłaby objętość tego tekstu. Czemu więc złego przedstawienia nie można było wykonać siłami krajowymi i do tej fuszerki sprowadzono z Ameryki pana Willa Pomerantza? Czy po to, by udowodnić, że tam też bywa fatalnie? Zachodzi jednak inne podejrzenie. Rok temu Amerykanie obiecali nam słynny off-set. Jeśli pan Pomerantz jest jego częścią - serdecznie dziękujemy. Poproszę raczej o koło do F-16".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji