Artykuły

Świat siedemdziesiątych lat

"Tosca" Giacomo Pucciniego w reż. Barbary Wysockiej w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej. Pisze Maciej Stawujak w Teatrze dla Wszystkich.

"Tosca" to opera wyjątkowa, a jej wystawienie zawsze wiąże się z wieloma emocjami i oczekiwaniami. Dla jednych arcydzieło, dla innych nie do końca, jednak nic nie zmieni faktu, że jest to jedna z najczęściej wystawianych i najchętniej oglądanych oper na świecie.

Dla reżysera pozornie nie sprawia większych trudności - ten dramat muzyczny jest bowiem przez Pucciniego tak skonstruowany, że wystarczy podążać za wskazówkami kompozytora wyrażonymi w samej muzyce, a już całość robi się wyrazista i czytelna. Poważnym wyzwaniem jest za to dla dyrygenta, orkiestry i solistów. Wymaga bowiem niezwykłej precyzji, kultury muzycznej (łatwo przekroczyć progi kiczu ze względu na szalenie emocjonalną zawartość muzycznego tekstu), a także poziomu technicznego wykonawców.

Jednak gdy się głębiej pochylić nad partyturą Pucciniego, okazuje się, że takie rozdzielenie ról jest w przypadku "Toski" nieco sztuczne. Trudno bowiem znaleźć w całej literaturze operę, w której tak nierozerwalnie splecione są elementy teatralne i muzyczne. Akcja tego dramatu przenika muzykę, a ta wlewa się całymi falami i wypełnia akcję. Myślę, że to punkt wyjścia dla twórców, mierzących się z tą porywającą historią pięknej śpiewaczki, malarza-patrioty i demonicznego szefa tajnej policji.

Dlatego też osoba młodej, choć posiadającej już spory dorobek reżyserki warszawskiej premiery - Barbary Wysockiej - wydawała się szczególnie odpowiednia do realizacji tej właśnie opery. Wysocka bowiem oprócz studiów aktorskich i reżyserskich posiada też wyższe wykształcenie muzyczne, a na dodatek realizuje się zarówno jako aktorka, reżyser, a nawet kompozytor, zarówno w teatrach dramatycznych, jak i operowych. Na długo zatem przed datą warszawskiej premiery przygotowany byłem na wielkie wydarzenie.

W rzeczy samej: "Tosca" w Operze Narodowej broni się bowiem, ale tylko poziomem dyrygenta i orkiestry. Brzmienie orkiestry pełne, nasycone, mieniące się wieloma barwami, w jednej chwili potrafiło przechodzić w niezwykłą lekkość i delikatność, by po chwili powalić słuchacza nasyceniem emocji powodującym ciarki i przyspieszone bicie serca. Niezwykle precyzyjne prowadzenie przenikających się motywów postaci, sytuacji i uczuć, uchwycenie ich wzajemnych konfiguracji i pełna ich czytelność pozwala w szczególny sposób wyróżnić Tadeusza Kozłowskiego, prawdziwego mistrza batuty. Orkiestra Teatru Wielkiego zaś, nie po raz pierwszy, pokazała iście światowy poziom.

Jednak w kwestii inscenizacji i reżyserii rozczarowanie moje było tym większe, im większe wcześniej były nadzieje. I nie chodzi tu tylko o pozostawienie śpiewaków praktycznie samym sobie, brak pomysłu na wyrazistość postaci, toporne, słabiutkie granie. Nie chodzi już nawet o brak elementarnego realizmu w ich grze (a mamy przecież do czynienia ze stylem werystycznym!), wzbogacone kilkoma ledwie gestami, śpiewanie na proscenium. Najbardziej Barbarze Wysockiej darować nie mogę zmarnowania licznych intermezzów, w których Puccini samą muzyką opowiada akcję, emocje głównych postaci i ich życie wewnętrzne. Tymczasem na deskach Teatru Wielkiego nie działo się wtedy praktycznie nic, a nierzadko aktorzy nie bardzo wiedząc, co mają ze sobą robić w trakcie gdy gra muzyka, a nikt nie śpiewa, zajmowali się długotrwałym oglądaniem szklanki z winem lub zapatrzeniem w jakąś stronę. Wielki, zmarnowany potencjał dramatyczny tych fragmentów "Toski" to grzech niewybaczalny. Niejasne i słabo wytłumaczalne jest też przeniesienie akcji do lat 70-tych XX wieku. Jak mawiał mój Profesor: "można, ale po co". Obraz pewnego chaosu dopełniają wyświetlane napisy i zdjęcia, które w żaden sposób nie korespondują z tym co dzieje się na scenie.

Jeszcze jakieś 50 lat temu całkiem normalne były "koncerty w kostiumach", które na wielu operowych scenach prezentowano koneserom opery. Leciwe "tenory i soprany" z poważną nadwagą dzieliły się wówczas swymi rozterkami miłosnymi stojąc na proscenium, wpatrzone w dyrygenta, wyposażone w trzy "dyżurne" gesty, którymi wyrażały swe młodzieńcze emocje. Jednak w dzisiejszych czasach poziom aktorski spektakli operowych na świecie nierzadko dorównuje tym z teatrów dramatycznych, a reżyserzy tworzą dzieła budzące prawdziwy zachwyt, operując wielością planów, czy mistrzowsko prowadząc nawet drobne epizody. Dlaczego więc warszawska "Tosca" nie tylko w umieszczeniu akcji, ale i w języku scenicznym przeniosła się do lat 70-tych? Dalibóg - nie wiem.

Wiele można by jeszcze wybaczyć, gdyby śpiewacy nie mogąc sprostać zadaniom aktorskim pokazali maestrię wokalną. Niestety, nie można tego o większości powiedzieć. Poziom wokalny spektaklu był mocno przeciętny i nie zachwycał. Owszem, podobać się mogła Eva Vessin w tytułowej roli, śpiewaczka dysponująca pięknym głosem nie czarowała jednak tak bardzo, abyśmy mogli wybaczyć jej słabą aktorsko rolę. Niezłe były epizody Zakrystiana i Angelottiego. I to tyle. Miccael Spadaccini wiele dźwięków bardziej wyciskał niż śpiewał, a Krzysztof Szumański w roli Scarpii był nieprzekonujący.

To stanowczo za mało, aby uznać najnowszą realizację Opery Narodowej za udaną. Chyba, że zamkniemy oczy i wsłuchamy się w mistrzowską grę Orkiestry Teatru Wielkiego pod dyrekcją Tadeusza Kozłowskiego - prawdziwych bohaterów spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji