Artykuły

Popyt na niezadowolenie

Szkic "Nowi niezadowoleni", z którym przychodzi mi się tu spierać, pierwotnie stanowił wystąpienie podczas festiwalu w Berlinie. Nie umiem oprzeć się podejrzeniu, że tekst powstał za wcześnie i że krytyk zdaje sobie z tego sprawę - pisze Jacek Sieradzki w Tygodniku Powszechnym.

Piotrowi Gruszczyńskiemu nikt już teraz nie zarzuci braku obiektywizmu. Pytanie tylko, czy zawieszenie na kołku elementarnego narzędzia krytyka - spojrzenia z dystansem - nie spowoduje odjazdu piszącego ze sfery realnych ocen w świat artystyczno-ideowych imaginacji? Pisarstwo teatralne Piotra Gruszczyńskiego należy do podgatunku określanego jako krytyka towarzysząca. Podgatunek ten rządzi się swoimi regułami. Nie obiektywizm jest tu cnotą kardynalną i nie analiza sine ira et studio brana jest za wzór. Krytyk nie ukrywa sympatii do konkretnych, wybranych artystów, grup lub generacji. Raczej prezentuje niż weryfikuje ich prace, kodyfikuje podstawowe wyróżniki, podsuwa myśli interpretacyjne. Jest bardziej rzecznikiem "swoich" artystów niż recenzentem. Jeśli w artykule pojawia się element krytyczny, jest natychmiast łagodzony i amortyzowany. Krytyka towarzysząca ma oczywiście rację bytu - jeśli nie udaje czegoś, czym nie jest. Jeśli nie myli ról. A to, mam wrażenie, zdarzało się autorowi przez lata dzierżawiącemu pole pierwszego krytyka "Tygodnika Powszechnego", jednego z najważniejszych recenzentów w kraju. Piotr Gruszczyński próbował żenić swą rosnącą stronniczość ze staraniami o - jednak - obiektywizm i ogarnianie całości.

Wychodziło to niekiedy karykaturalnie - wcale nie tylko tam, gdzie recenzent odrabiał pańszczyznę, pisząc o dokonaniach, które go niczym nie pociągały. Jeszcze bardziej niestosowne było to w tekstach o bliskim mu teatrze, które zmieniały się w niepowstrzymane panegiryki. Już raz, na innym miejscu, pozwoliłem sobie zakpić z metody dopowiadania utworom właściwego kształtu. "Ten spektakl wydaje się nieskończony - pisał krytyk. - Wolno domniemywać, że będzie się on rozwijał w kierunku... (tu kierunek był z grubsza zaprojektowany) ...co pozwoli mu stać się prawdziwym arcydziełem".

Dziś tego typu sugestie Gruszczyński ma okazję zgłaszać w trybie dużo stosowniejszym: bezpośrednio na próbach. Przeszedł na drugą stronę, stał się dramaturgiem warszawskich Rozmaitości. Przestał być recenzentem; wedle dobrego obyczaju wyzbył się prawa formułowania ocen zarówno własnej firmy, jak i innych teatrów. Pozostał mu jednak cały obszar krytyki towarzyszącej: formułowanie oczekiwań, manifestów czy prognoz, łączenie artystów w grupy, definiowanie nowych prądów. Nikt mu już nie zarzuci nieobiektywności, od tej pory oczywistej i naturalnej. Pytanie tylko, czy zawieszenie na kołku jednego z elementarnych narzędzi warsztatu krytycznego - spojrzenia z dystansem - nie spowoduje ostatecznego odjazdu piszącego ze sfery realnych ocen w świat artystyczno-ideowych imaginacji, swoistego wmawiania rzeczywistości pożądanego kształtu?

Zdolniejsi, ale pojedynczo

Przed ośmiu laty Piotr Gruszczyński opublikował w "Dialogu" szkic "Młodsi zdolniejsi", jedną z najbardziej przekonujących diagnoz i syntez teatru swojego czasu. Celnie dostrzegł pojawienie się pokolenia wygrzebującego się z mazi marazmu i beznadziei lat 80., odcinającego się od tradycyjnych powinności społeczno-politycznych wyrażanych poetycko-metaforycznym językiem i próbującego włazić w głąb człowieka. Przywódcą duchowym tej generacji mianował Krystiana Lupę.

Czy jednak w istocie było to jednolite pokolenie? Oceny sytuacji nikt Gruszczyńskiemu nie odbierze, ale pretensje o arbitralne włożenie do jednego wora twórców odmiennych wiekiem, temperamentem i zainteresowaniami zabrzmiały już chwilę po opublikowaniu szkicu. Dziś widać wyraźnie, że "młodsi zdolniejsi" nigdy nie stanowili bytu wspólnego; łączyły ich zewnętrzne okoliczności, poza tym nic. Co więcej, wątpliwe, by ich twórczość, braną en bloc, można uznać za generacyjny przełom. Historia uwzględni z pewnością osiągnięcia twórców z tej grupy, każdego z osobna - z najrówniej i najkonsekwentniej rozwijającym swój język Krzysztofem Warlikowskim na czele. Będzie mowa jednak i o artystach wybierających kapryśną, nie zawsze zrozumiałą ścieżkę (Piotr Cieplak), zaplątanych w przyziemne, dyrektorskie kłopoty (Zbigniew Brzoza), zatrzaśniętych we własnej metodzie (Anna Augustynowicz) - a także o tych, których krytyk nie uwzględnił w manifeście, a którzy szybko przebili się do czołówki, jak Paweł Miśkiewicz, Paweł Szkotak czy Marek Fiedor.

Ostateczna ocena działalności ich wszystkich będzie z pewnością o wiele bardziej zniuansowana niż wizja zawarta implicite w kolejnym szkicu Piotra Gruszczyńskiego "Nowi niezadowoleni", w myśl której "młodsi zdolniejsi", ledwie osiem lat temu powołani do życia, stali się już "generacją mistrzowską", do której osiągnięć, jak do pomników, odwołują się (i odbijają od nich) najmłodsi zbuntowani. Być może niektórzy reżyserzy zaraz po szkole istotnie mają inklinację do całowania w rękę Grzegorza Jarzyny i Krzysztofa Warlikowskiego jako patriarchów zawodu. Przytomność krytyka kazałaby jednak nieco ostudzić ich egzaltację. I nie pisać, że twórcy koło czterdziestki są "w pełni dojrzałymi i uformowanymi" artystami, ponieważ doświadczenie każe pełni twórczej spodziewać się jednak trochę później.

Może imponować dynamika i inwencja Grzegorza Jarzyny, czyniącego z warszawskich Rozmaitości jeden z najżywszych ośrodków sztuki. Trudno jednak nie pamiętać, że twórca ten przeszedł głęboki kryzys, z którego nie do końca się podniósł. Jego ostatnie premiery, "2007: Macbeth" czy "Cosi fan tutte", to przecież teatralne ciekawostki, sprawne zabawki, skażone nonszalanckim infantylizmem. Byłoby niepokojące, gdyby najmłodsi adepci sztuki teatralnej rzeczywiście te akurat dzieła odbierali w kategoriach "dojrzałego mistrzostwa". Ale może tu właśnie krytyka towarzysząca własne imaginacje i konstrukty bierze za rzeczywistość?

Mówią dużo i szybko

Szkic "Nowi niezadowoleni", z którym przychodzi mi się tu spierać, pierwotnie stanowił wystąpienie podczas festiwalu w Berlinie. Nie umiem oprzeć się podejrzeniu, że tekst powstał za wcześnie i że krytyk zdaje sobie z tego sprawę. Gruszczyński znów - jak osiem lat temu - przenikliwie diagnozuje rzeczywistość. Słusznie spodziewa się ofensywy pokolenia, które dzieciństwo spędziło jeszcze w zabitym dechami Peerelu, ale dojrzałość osiągnęło za niepodległości i mechanizmów życia społecznego uczyło się już w ramach demokracji i kapitalizmu. Nie ceni sobie przez to zbyt namiętnie wolności, bo nie zna życia w jej braku, nie fetyszyzuje Zachodu, bo - mając go na wyciągnięcie ręki - widzi w nim tyleż blasków, co cieni. Chętnie utożsamia się z ruchami protestu przeciw globalizacji, nierównościom społecznym, wyzyskowi Trzeciego Świata etc.

Opis okoliczności zewnętrznych, w których ma działać projektowana przez Gruszczyńskiego nowa generacja, właściwie nie budzi wątpliwości. Gorzej z konstytutywnymi cechami jej samej, a już najgorzej z reprezentacją.

Na miłość boską, co miałoby łączyć ze sobą Jana Klatę, Michała Zadarę i Przemysława Wojcieszka? Do formacyjnego określenia pasuje tylko pierwszy z nich, twórca, którego żarliwość i wyraziste poglądy, sprzężone z doświadczeniem (także bezrobocia w zawodzie), spowodowały, że na letnim ideowo rynku artystycznym wyrósł wojownik. Reżyser z gniewną pasją wyklinający - z pozycji głębokiej religijności - dewocyjno-tandetny wymiar wiary, kpiący - z perspektywy bezrobotnych spauperyzowanego Wałbrzycha - ze świętych sloganów europejskiej integracji. Owa pasja, bezkonkurencyjna w polskim teatrze, dała młodemu twórcy kredyt zaufania, który został jednak rychło przelicytowany na zgubę kredytobiorcy: reżyser pasowany przez klakierów na medialnego idola robi dziś przedstawienia pośpiesznie pomyślane, blade, wyzbyte tak cennej w pierwszych dziełach umiejętności metaforycznego skrótu.

Powtórzmy jednak: co przyrodzona Janowi Klacie weredyczność ma wspólnego z cechami pozostałych kolegów zapisanych in gremio do nowej formacji? Z twórczością Michała Zadary wędrującego swobodnie od antyku przez polską historię po legendę Lecha Wałęsy - ale przecież bez intencji reinterpretacji mitów, raczej z zamiarem oświetlania ich elementów z różnych stron, badania ich wyporności, tworzenia niekonkluzywnych wariacji wielkich tematów? Butelkę porządnego alkoholu postawię Piotrowi za wskazanie, w jakim to elemencie "Wałęsy", "From Poland with Love" czy "Księdza Marka" da się dostrzec niezadowolenie Zadary z czegokolwiek. I gdzie je widać u Przemysława Wojcieszka, teatralnego bajarza, uwielbiającego nieskomplikowane opowieści, dobrze osadzone w rzeczywistości, ale w sumie pogodnie szlifujące większość jej kantów?

Nie ma treściowych wspólnych mianowników w twórczości artystów konstytuowanych przez Piotra Gruszczyńskiego w nową grupę. A czy są podobieństwa formalne? Zdaniem krytyka łączyć ich ma to, że w gorączce wyrzucania z siebie niezadowolenia nie dbają o środki wyrazu, język, wybór estetyki. "Odebrali sobie prawo do formowania własnego teatralnego kształtu". To z pozoru niewinne zdanie w rzeczywistości jest mordercze; odbiera szansę traktowania dzieł "nowych niezadowolonych" w kategoriach sztuki.

"Oni po prostu mówią - czytamy - gorączkowo, dużo i szybko, bo przecież jest tyle rzeczy, które trzeba zmienić, podważyć w krytycznej dyskusji. A że są inteligentni, to ciekawie się z nimi rozmawia i publiczność słucha w napięciu tego, co mają do powiedzenia". O czym mówią? Gruszczyński twierdzi, że są "oburzeni panującymi porządkami społeczno-ekonomicznymi, rosnącymi kontrastami majątkowymi, rozczarowani brakiem szans dla ludzi młodych (pamiętajmy, że pokolenie poprzednie zajęło wszystkie wolne nowe miejsca pracy, jakie stworzyła transformacja ustrojowa, a ponieważ są to dziś ludzie na ogół czterdziestoletni, będą te miejsca pracy zajmować jeszcze co najmniej przez dwadzieścia lat!). Działalność artystyczna jest dla nich bezdyskusyjnie działaniem zaangażowanym w sprawy społeczne". Ładnie powiedziane, ale jak to się przekłada na konkrety? Co o "rosnących kontrastach majątkowych" mówi kabaret świrów z miejskiego przejścia podziemnego, ukazany przez Jana Klatę w "Weź, przestań!" w Rozmaitościach? Co na temat "braku szans dla ludzi młodych" ma do powiedzenia gdański "Wałęsa" w reżyserii Michała Zadary? Doklejony finał, w którym po trzech godzinach żonglerki kawałkami historii "Solidarności" trzech współcześnie ubranych chłopaków powtarza dawne zdania stoczniowców o konieczności ochrony warunków pracy? Tych kilka słów? Też mi refleksja!

Proszę zresztą zważyć, że krytyk nie wywodzi przedmiotu niezadowolenia z konkretnych dzieł. Dekretuje go na podstawie oceny rzeczywistości. Być może przedstawienia ilustrujące tę ocenę dopiero mają powstać. A może wręcz dopiero powinny powstać?

Krytyka wyprzedzająca

I to jest sedno sprawy. Pod hasłami "młodszych zdolniejszych" czy "nowych niezadowolonych" kryje się rzeczywistość artystyczna niewciskalna do jednego wora. To jeszcze nic strasznego: ceną za pierwszeństwo nazwania nowej rzeczy bywa przyginanie faktów pod tezę, upraszczanie, ba, zwiększone ryzyko błędu.

Z proklamacji Piotra Gruszczyńskiego wynika wszakże coś więcej. Można zaryzykować stwierdzenie, że zjawiska opisanego pod hasłem "nowi niezadowoleni" jeszcze tak naprawdę w ogóle nie ma, przynajmniej w wymiarze szerszym niż jednostkowy lub marginalny. Są natomiast warunki, by powstało. Część środowisk opiniotwórczych wyraźnie wyczekuje na teatr, który upomni się o wykluczonych, pozbawionych szans, który wytrąci z równowagi gnuśnych burżujów zalegających widownie, uwrażliwi ich na ludzką krzywdę, może nawet nawróci. A przynajmniej ze swoją publicznością porozumie się "tu i teraz, czyli w realu, a nie w wirtualnym świecie irracjonalnych przeczuć, w których tak pięknie wędrują starsi koledzy". Nadejdzie teatr, który - projektuje krytyk - "dzieje się bardzo wprost, ma charakter lekko partyzancki, polega na szybkich akcjach, które przeprowadza się w sposób celowy i zorientowany na skuteczność działania. Żeby do wszystkich dotarło, a nie dawało do myślenia długo jeszcze po wyjściu z teatru". Program jest szczegółowy, wręcz dopięty. Tylko wypełnić!

Owo ssanie, głód "nowych niezadowolonych" z lekka niepokoi. Nie dlatego, że teatr niezadowoleniem społecznym nie powinien się zajmować. Sztuka wkraczała na te obszary zawsze i nic jej z tego obowiązku nie zwalnia. Chętnie zgodzę się z Piotrem Gruszczyńskim, że to jedno z najważniejszych zadań stojących dziś przed teatrem.

Aliści, żeby było wykonane z sensem i skutecznie, musi brać się z wewnętrznej potrzeby artysty, chcącego i potrafiącego sublimować społeczny ból w dzieło sztuki. Nie może być tylko wyrachowaną reakcją na popyt. Musi być rzetelnie weryfikowane krytycznie w kwestii szczerości intencji i głębokości widzenia problemu. I bardzo bym nie chciał, gdybym co do któregoś dzieła śmiał żywić wątpliwości, oberwać od Gruszczyńskiego tak, jak oberwał Tadeusz Nyczek, gdy zakwestionował wagę prac Jana Klaty; usłyszał, że zapewne okna jego mieszkania wychodzą na park, skoro nie rozumie tych, których okna wychodzą na śmietnik. W ogóle zresztą zdałoby się w dyskusjach rozróżniać dzieło i jego temat, unikając szantażu emocjonalnego, jaki dziś stosowany jest na każdym kroku. Ktoś, kto twierdzi, że przedstawienie o losie pary bezdomnych jest źle zrealizowane, niemądre i nudne, słyszy w replice, że pogardza losem nieszczęśników, którzy nie mają gdzie mieszkać. Mimo że mówił o sztuce scenicznej, nie o statystyce bezdomności!

"Chceń" można formułować całą listę, z ograniczoną niestety nadzieją na ich spełnienie. Idzie ku teatrowi, szerzej, ku nowej sztuce wielka fala ideologizacji, arbitralnego określania słusznych celów, "szybkiej wymiany zdań" z widownią, tak szybkiej, że o atrybutach artystycznych nie ma czasu pomyśleć. Te uwagi są cokolwiek beznadziejną próbą włożenia kija w szprychy tej fali (fala nie ma szprych, ale ja też teraz rozmawiam, jak powiada Piotr Gruszczyński, gorączkowo i na sposób z lekka partyzancki, żeby do wszystkich dotarło). Próbą walki choćby o to, ażeby nowa poprawność ideologiczna nie stanowiła jedynego kryterium wartości nowych dzieł. Na to przecież mogę miłośnika Lupy, Warlikowskiego i innych poszukiwaczy "wirtualnego świata irracjonalnych przeczuć" przynajmniej próbować namawiać.

Jeśli zaś i to się nie powiedzie - to przynajmniej niech zostanie gdzieś, na marginesie życia scenicznego, enklawa sztuki wolnej od słusznego protestu, rewolucyjnych treści i polityki en bloc. Enklawa nowych (i starych) zadowolonych, widzących artyzm jako odtrutkę na brud życia, a nie jako jego przedłużenie. Jeśli będzie mocna artystycznie - przyda się. Choćby po to, żeby było kogo wyklinać wzgardliwymi słowy. Ale i żeby mieć gdzie uciec, gdy kolejna porcja scenicznego niezadowolenia stanie kością w gardle i już nie da się przełknąć.

Jacek Sieradzki jest krytykiem teatralnym, redaktorem naczelnym miesięcznika "Dialog".

Na zdjęciu:"Weź, przestań" w reż. Jana Klaty w TR Warszawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji