Artykuły

Wielki dzień Teatru Polskiego. "Samuel Zborowski- w Inscenizacji L. Schillera

"Sceniczność" lub "niesceniczność" dzieła dramatycznego jest pojęciem względnem. Zazwyczaj epitet ów oznacza tylko stopień, w jakim utwór dany godzi w szablon i rutynę przeciętnego teatru. Jeżeli jakiś dramat "książkowy" tkwił przez dziesiątki lat poza deskami sceny, to przeważnie tylko dlatego, że nie znalazł dość silnej indywidualności inscenizatora, któryby umiał przyoblec go w kształt plastyczny. Gdy taka jednostka się zjawia, patrzymy nagle na olśniewające zjawisko "Nieboskiej Komedii", "Wyzwolenia", "Róży" - i powolnie rewidujemy stare sądy o niesceniczności tych arcydzieł.

Mamy w Polsce dwóch twórczych artystów teatru, którzy umieją żywym duchem sceny ożywiać utwory, pozornie skazane na wieczne bytowanie w książce, i to w książce równie wysoko szanowanej, jak mało czytanej. Myślę o Schillerze i Osterwie. Opracowane w Reducie inscenizacje zbutwiałych komedyj polskich, "Wyzwolenia" w nowej koncepcji, "Księcia Niezłomnego"-otwierają przed współczesnym inscenizatorem nowe zupełnie horyzonty. Schiller wybił się na czoło ludzi teatru w Polsce - realizacją szeregu imponujących widowisk w b. Teatrze im. Bogusławskiego, a ostatnio w Teatrze Polskim dyr. Szyfmana w Warszawie. Ostatnie jego rzuty, to były "Dzieje Grzechu" Żeromskiego i "Samuel Zborowski" Słowackiego.

Ostatni dramat Słowackiego do dziś dnia jest dla ogromnej większości polskiego społeczeństwa księgą zamkniętą na siedem pieczęci. Wyżyny, na jakie wzbił się duch Poety w ostatnim okresie twórczości, prawie każdego zniechęcają zgóry do wysiłku - nie mówię już wdarcia się na te szczyty, ale choćby śmiałego ku nim podniesienia wzroku. Stan nieprzerwanego natchnienia religijnego, ogrom ogarniętej wiedzy, przepaście jasnowidnej intuicji przy oślepiającym pożarze stuprocentowej poezji - oto stan twórczy Słowackiego w erze pisania "Króla Ducha" i "Samuela". Czytało się ten "niedokończony dramat" co najwyżej w ślepym zachwycie nad formą słowa, której nikt nie prześcignął. Ale gdzież mowa być może o rzeźbiarsklem oddziaływaniu tej potęgi na żywych ludzi, o wysuwaniu konsekwencyj przez "zjadaczy chleba"...? Daleko jeszcze do tego. O tem przekonała nas choćby frekwencja w "Teatrze Polskim", mimo "aktualności" spektaklu w związku ze sprowadzeniem prochów Poety topniejąca haniebnie już na czwartem i piątem przedstawieniu.

Leon Schiller, mając u boku doskonałego krytyka i pisarza Wilama Horzycę, nadał "Samuelowi Zborowskiemu" formy najprostsze, ciosane, surowe. Strun poezji tem samem "nic stargał", lecz je "uwydatnił". Pokazał właściwie, że wszystko to jest na dnie ogromnie prostolinijne, niekunsztowne. I tem samem pierwszy utorował drogę dziełu na scenę, otworzył księgę, pierwszą jej kartę pięknie zapisał, a dalsze odsłonił białe, do przyszłości należące.

Możnaby "Samuela" wystawić " grand spectacle", z kolosalnym aparatem kostjumów, dekoracyj, tłumów i środków technicznych - i tem samem olśnić widza i w cień usunąć Poetę. Teatr Polski tego nie uczynił. Nadziemska scena końcowa pod względem plastyki scenicznej miała kontury skrótu, wykroju, stawiającego zmysły widza "maximis praemissis praemittendis", w sam środek świata gotowego, którego jeden przykładowy fragment oglądać mu wolno w całości. A podane to było tak prawdziwie i tak artystycznie, że widz z całem zaufaniem poddawał się i wierzył "na słowo". Środki, jakiem tu działał Schiller, były szczere i uczciwe, pozbawione blichtru robionego nastroju, uzasadnione logiką wewnętrzną i przeto musiały działać poprostu.

Nie chodzi mi tutaj, wobec czytelnika, który realizacji schillerowsklej nie widział, o krytyczny rozbiór wspaniałego wysiłku. Chodzi jedynie o zakomunikowanie radosnej nowiny, że jeden z najwyższych wzlotów poezji wszechświatowej, uważany dotąd za nieziszczalny w scenicznym kształcie, doczekał się w twórczym teatrze realizacji, wzbudzającej poklask i cześć. Nie jest to realizacja ostateczna, bezapelacyjna, jedyna. Jest pierwsza, jak pierwszym, nie jedynym, jest atlantycki lot Lindbergha.

Olbrzymią rolę Bukarego-Lucyfera-Adwokata dźwigał na mocnych barkach Karol Adwentowicz. Sceptycy, którzy kiwali głowami na widok jego nazwiska na afiszu, zostali pojmani w niewolę jego talentu. Adwentowicz przedewszystkiem rozumiał, co mówi. A to już wiele znaczy. Był prosty, posągowy w geście, sylwecie i głosie. Nie nadużywał żadnego ze swych środków. Był chwilami może zbyt monotonny, a zarzut możnaby mu zrobić z nieumiejętności operowania szeptem, - ale w całości Adwentowicz sprostał roli w sposób odrzucający analizy mikroskopiczne. Przy nim dostojny i stylowy Wacław Nowakowski (Zamoyski), kapitalnie ludzki i rzeczywisty Samuel Buszyńskiego, piękna i eteryczna Heljana (Malicka). Sceny zbiorowe świetne, szczególnie w królestwie podwodnem Oceanid i w ostatniej scenie sądu, gdzie kompozycja "ognistego scenarjum" z pomocą bogatej gamy świateł wywoływała efekty nadzwyczajne. Do podniesienia nastroju przyczyniała się także niedość wyrazista, lecz szlachetna i dyskretna muzyka.

Z teatru wychodziło się nietylko pod potężnem wrażeniem zapalnego wulkanu ducha Słowackiego i elektryzującej poezji, ale z radosnem uczuciem dumy, do której ma prawo Schiller z Horzycą, lecz którą widz samozwańczo pragnął się podzielić choć w cząstce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji