Artykuły

Z TEATRU

TEATR LETNI. "Kobieta bez przeszłości", Komedja w 8 aktach Gustawa Beylina.

Była w drugiej połowie ubiegłego wieku w teatrze francuskim taka moda, która przeróżne drobne problemaciki i kwestyjki życia rodzinnego, towarzyskiego i erotycznego ubierała w ładnie polerowane djalogi i w sceny popisowe dla wirtuozów i wirtuozek sztuki dramatycznej. Niekiedy wprawdzie do repertuaru tych "kwestji" zabłąkało się jakieś poważniejsze zagadnienie, ale przeważnie były to owe "tezy", które ślizgają się po parkietach kulturalnego "salonu", po miękkich otomanach i causeus'ach, wśród szelestów jedwabi i gorsów frakowych, między filiżanką herbaty, którą lokaj podaje wykwintnemu rezonerowi, a pomarańczą lub gruszką, którą z wdziękiem obiera jeszcze piękna, ale już nieco przywiędła "intelektualistka".

A więc pytano, czy prawem zdradzonego mężczyzny jest "Tue-la"? A ktoś czasem odpowiedział: "Méprise la". A więc zastanawiano się głęboko, czy kobieta ma prawo poświęcić dziecko dla kochanka? A więc sprzeczano się o to, czy mężczyźnie posądzonemu o zbrodnię i zagrożonemu stryczkiem, wolno skompromitować kobietę aby ustalić swoje "alibi"?

Do tego repertuaru należy także wystawiona wczoraj na scenie teatru Letniego 3-aktowa komedja Gustawa Beylina, p. t. "Kobieta bez przeszłości". Ten tytuł jest właściwie odpowiedzią na pytanie, czy kochająca kobieta ma obowiązek spowiadać się narzeczonemu z romansu, który niegdyś rozpłomieniał jej duszę i ciało, ale zamienił się w popiół, rozwiany wichrem nowej miłości? Czy przeszłość erotyczna obniża wartość moralną kobiety, jeżeli była równie szczerą, jak teraźniejszość?

I oto jesteśmy w salonie pani Ali, w dniu jej zaręczyn. Ala jest wdową. Wydano ją niegdyś za starca. Była młodziutka, bronić się nie umiała, ojciec i matka kazali, historja jakich wiele. I o tem wie pan Jerzy, jej narzeczony. O takie małżeństwo z musu nie jest oczywiście zazdrosny. Ale mu powiedziała, że tamten był mężem, bo tak kazali rodzice. Jej serce jednak niema przeszłości. Pierwszym mężczyzną z wyboru, pierwszym kochankiem jest on.

Skłamała. Przed kilku laty oczarował ją ktoś z rodu donżuanów salonowych. Kochała, szalała, uległa. Potem rozstanie, długie godziny męki, czas - lekarz, bólów koiciel, prawo młodości do szczęścia i nowe zamki na lodzie.

"Niema kobiet nieuczciwych, są tylko niedyskretni mężczyźni", powiada Beylin, lubujący się w paradoksach. I taki mężczyzna znalazł się na balu zaręczynowym pani Ali. Jerzy dowiaduje się o przeszłości swej narzeczonej. "La grande scene!" Zerwanie z Alą, pojedynek z plotkarzem.

Rozpoczyna się akt 2-gi i nowa "scne faire", jeden z tych brawurowych djalogów, od których roił się teatr Dumasów synów, Feuilletów i Ohnetów. Ścierają się dwa stanowiska: opętanego zazdrością mężczyzny, który krzyczy trochę po chamsku, że był okłamanym, i wyje z bólu, że nie jest pierwszym, a po drugiej stronie kobiety, która błaga z rozpaczliwą pokorą, aby jej nie odtrącano, bo w krainie miłości nie ma żadnego "wczoraj", jest tylko "dziś". Miała prawo nic nie mówić, bo jej przeszłość umarła, bo nie pozostawiła żadnego śladu w jej duszy, bo, jak zwiędły liść, z drzewa opadła, a drzewo pokryło się nową, równie bujną, równie dziewiczą, równie pachnącą, jak ongi, zielenią. Kobieta kochająca jest "bez przeszłości". Kobieta kochająca ma tylko teraźniejszość i nic poza tem dla niej nie istnieje, a dla kochanka istnieć nie powinno.

Ale pan Jerzy narobił dużo wrzasku, nawymyślał, nieomal opluł narzeczoną i uciekł. A gdy po kilku miesiącach oprzytomniał i przyszedł, aby "przebaczyć", dowiedział się, że tymczasem pani Ala, zmęczona już zawodami i wzruszona przywiązaniem jednego z swych starych przyjaciół, który od lat dwudziestu kochał się w niej wstydliwie, zdecydowała się zostać żoną leciwego poczciwca. Jest to miłość bez ognia, ale pogodna i radosna. Jakby cichy port po burzy. Dla tego męża, który zna całą jej przeszłość, będzie "kobietą bez przeszłości". A Jerzemu odpowiada twardo, choć trochę melancholijnie, że jest dla niej obecnie tern samem, czem był jej pierwszy kochanek: czemś, co się w proch rozsypało, czego nawet cieniem na zwać już nie można.

Taka jest historja pani Ali, którą nam wczoraj opowiedział pan Beylin. Czy kogo wzruszył? Czy kogo przekonał? Dał trochę feljetonu i trochę Feuilleta, ale stosunek jego sztuki do wzorów francuskich jest mniej więcej taki, jak n. p. stosunek placu Wareckiego w Warszawie do placu de la Concorde w Paryżu. Te wszystkie "problemaciki", któremi przez długie lata karmił się teatr francuski, zawdzięczały swą żywotność sceniczną tylko wirtuozostwu autorów, tylko swadzie swych adwokatów, doskonałej pozie swych figurantów i majsterskiej budowie sytuacji. Nie było tam zazwyczaj ani poezji ani głębi psychologicznej, ale była sztuka intrygowania i olśniewania słuchaczów, była umiejętna gra na strunach sentymentu z wszystkiemi pasażami, trylami i fermatami melodramatu. Beylin zna receptę, ale też mało co więcej. To tak, jakby ktoś obserwował przez długie lata znakomitych bilardzistów, a potem wziął kij i zaczął... kiksować. A gracz taki szczególnie niebezpieczny jest wtedy, gdy wzorem "mistrzów" chce wykonać uderzenie kunsztowne, z góry lub z dołu, krótkie lub posuwiste, bo wtedy napewno rozedrze się sukno.

Ale rzecz charakterystyczna. Beylin jest bardzo utalentowanym adwokatem-kryminalistą. O ileż łatwiej jest obronić najczarniejszego zbrodniarza w sądzie, niż najniewinniejszą kobietę w teatrze!

O wiele lepiej broniła jej pani Pichor, ta wyborna artystka, którą niewiadomo dlaczego od trzech lat tak "schowali" przed publicznością, żeśmy prawie jej nazwiska już zapomnieli. Wypuszcza się na scenę Bóg wie jakie dyletantki, a tę rasową aktorkę traktuje się tak, jakby jej nie było. Jej grą wczorajsza była nowym dowodem jej wysokiej kultury i przedniego kunsztu.

Węgrzyn swym temperamentem i siłą dramatyczną rozsadzał ramy wątłej komedji. Wśród całego pokolenia młodych artystów jest to największy, może jedyny talent tragedjowy. Potrzeba mu innej klawiatury, innego rezonansu, niż wczoraj.

Rolę "starego przyjaciela", którego miłość do Ali, ma cichą melancholję jesieni, grał w tonie bardzo ładnym i bardzo głębokim Chmieliński. To była naprawdę poezja liści opadających.

Wymienię jeszcze Kościeszankę, wcale mikrą w roli podlotka, wymienię Belinę, która dobrze prowadzi djalog salonowy i w końcu poradzę Myszkiewiczowi, aby... zmienił krawca. W ogóle tak zw. "salon" teatrów warszawskich przechodzi dziwną metamorfozę. Dawniej dekoracje salonu były prawie zawsze banalne, ale za to w grze artystów był prawdziwy "salon". Dziś sytuacja się odwróciła. Dekoracje są coraz piękniejsze, ale "salonowość" artystów coraz problematyczniejsza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji