Artykuły

Brecht po polsku. O gościnnych występach lubelskiego teatru

W ramach kontaktów zaprzyjaźnionych miast - Debreczyna i Lublina oraz nawiązanej współpracy pomiędzy Teatrem Csokonai a Teatrem Juliusza Osterwy, występował gościnnie w Debreczynie w dniach 19-20 maja zespół teatru lubelskiego. Zespół ten dwukrotnie zaprezentował się zainteresowanej publiczności w przedstawieniu "Opera za trzy grosze" Brechta. Swoistego smaczku dodawał występom lublinian fakt, że grana przez nich sztuka znajdowała się równocześnie w bieżącym repertuarze Teatru Csokonai.

Artyści przeważnie w żadnej innej sytuacji nie ulegają takiej nerwowości jak wtedy, gdy porównuje się ich dokonania z dokonaniami innych twórców. Postaram się więc uniknąć wszelkich porównań.

Tym bardziej, że istotnie ta lubelska wersja sceniczna gdzie indziej kładzie swe akcenty i już na wstępie rusza innymi forszlagiem.

Przedstawienie "Opery za trzy grosze" lublinian ma tonację ponurą, posępną, ciężką od dramatycznych napięć. Maturalna, zrozumiała, łatwo zmienialna scenografia oraz znakomite kostiumy sytuują akcję gdzieś w Anglii z przełomu wieku. To przywiązanie do epoki osadza toczącą się grę w specyficznym środowisku społecznym. Zuniformowane kostiumy wywołują odczucie, że tutaj każdy /włączając w to Tygrysa Browna, Mackie Majchra, Peachumota jest jedynie środkiem, narzędziem dla znajdujących się poza nim dużych sił społeczno-twórczych: inni to i na innej drodze decydują o doniosłych sprawach, zaś im samym pozostaje co najwyżej możliwość łowienia drobnych łupów w otaczającej ich mętnej toni. W tej rzeczywistości - "złej sytuacji, człowieka łotra" - gdzie człowiek dla człowieka jest wilkiem, najbardziej jednoznaczna, niejako "najczystsza" wydaje się jeszcze chyba rola kurew nie wyzutych doszczętnie ze swych uczuć podczas nędznego spełniania codziennych powinności w ramach społecznego podziału pracy. Król żebraków Peachum, okaleczony psychicznie i fizycznie, wykorzystuje niczym pijawka istniejące układy i współzależności; nie może także zrzucić skóry małego człowieczka Tygrys Brown, kapitan policji obdarzony ongiś z woli losu władzą. Szczodrą osobą nie jest również Mackie Majcher - taki sobie z konieczności książę rabusiów, raczej popychany przez wypadki niż je współtworzący, odseparowany od ludu, człowiek o duszy pełnej wewnętrznych hamulców. Daremne staje się także przybycie w epilogu sztuki posła królowej przynoszącego - w stylu brechtowskiego "happy endu" - wiadomość o uniewinnieniu. Wiemy przecież dobrze o tym, że dla tych zepchniętych na margines ludzi nie może być żadnego uniewinnienia, cóż bowiem znaczą ich winy, morderstwo, rabunek, seksualny gwałt, wobec czynów popełnianych przez mocodawców ich losu w imię humanizmu.

Ten plebejski aspekt wpływa na cały spektakl i nie dziwi, że reżyser Andrzej Rozhin odczytując i weryfikując intencje Brechta potraktował dosłownie tytułową "operę" jako gatunek sztuki dając songom szeroką płaszczyznę brzmienia, dzięki czemu uczynił całą inscenizację jednorodną. Pytanie jednak - na ile potrafi dramaturgicznie przeniknąć cały spektakl eksponowanie na pierwszym planie owego ponurego tonu dramatyczności, decydujące o rozkładzie napięć poszczególnych efektów. Spektakl 20 maja sprawiał wrażenie, że następujący w dramacie rozwój wypadków nie potrafił swą intensywnością przewyższyć niezwykle mocnego, ekspresyjnego obrazu, jakim była scena początkowa inscenizacji, oraz, że inne duże sceny, ślub, dom publiczny, nie były w stanie uniknąć raczej stereotypowych rozwiązań. Spektakl takim to sposobem traci co wieczór na emocji a rozbrzmiewające częściej niż w zwyczaju songi - brzmiące nota bene wspaniale - także nie zaostrzają stylistycznego kontrastu efektów. Wrażenie takie pozostało być może dlatego, że najlepszą kreację aktorską otrzymaliśmy zaraz na wstępie w osobie wkraczającego na scenę kuśtykającego Peachuma stworzonego przez Piotra Wysockiego. Aktor ten dał wszystko z siebie grając zdecydowanego na wszystko żebraczego króla posługującego się łagodnym przymusem dopóty, dopóki zdarzenia nie zmuszą go do posunięć bardziej zdecydowanych, Tocząca się gra nabierała prawdziwego napięcia dopiero wówczas, kiedy on znajdował się na scenie. Bardzo dobry typ charakterystyczny stworzył także Włodzimierz Wiszniewski jako Brown unaoczniając wewnętrzną chwiejność kapitana policji, Włodzimierz Matuszak wyraziście zaprezentował postać Mackie Majchra, roli tej brakuje jednak wykończenia. Jego mniejsza aktywność wpłynęła też chyba po części na zachwianie równowagi spektaklu. Kobiety, Teresa Pilarska - Polly, Anna Swietlicka - Jenny, bez zarzutu spełniły swoją misję. Nie wszystkie kreacje aktorskie były jednakowo sugestywne, oglądając jednak wiele charakterystycznych postaci, na przykład Henryka Sobiecharta w roli Jakuba Paluszka sądzimy, chyba niebezpodstawnie, że lubelska grupa to silny i utalentowany zespół teatralny.

Jeszcze jedna uwaga. Stworzenie panującej w całym spektaklu stylowej atmosfery zawdzięczać należy, według mnie, w znacznej mierze znakomitej instrumentacji. Ta muzyczna oprawa - która płynęła z playbecka - nie tylko wiernie oddawała ducha muzyki Kurta Weilla, lecz także skutecznie dopełniała i wzmacniała intencje Brechta.

tłum. z jęz. węgierskiego Jerzy Szpyra

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji