Artykuły

Akrobata w dramatycznym

Grzegorz Suski właśnie wyreżyserował polską prapremierę "Hobbita" według książki J. R.R. Tolkiena. Sam również pojawia się na scenie w kostiumie goblina, robiąc salta! Rozmawia z nim Jerzy Doroszkiewicz w Kurierze Porannym.

Co robi akrobata w teatrze? - Prawda... Salto trwa pół sekundy, a spektakl powinien trwać dużo dłużej. Wydawałoby się, że to nie ma żadnego znaczenia, czy ktoś te salto skoczy czy nie. Na własny użytek ukułem określenie, że to takie "kryterium prawdy". To sytuacja zerojedynkowa -albo ktoś skacze, albo nie. Kiedy ja skoczę to salto, to kolega, który gra tylko słowem ma łatwiej, jest tak samo wiarygodnie traktowany, jak ten od salt, przynajmniej przez widza, który rzadko zagląda do teatru. Dzięki temu w "Hobbicie", gdzie jest scena z goblinami i skaczemy salta, a za chwilę jest scena Bilba, on mówi jedno słowo i wszyscy mu wierzą, bo widzieli przed chwilą prawdziwe salta. Oczywiście tak jak salto, słowo musi zostać podane w sposób mistrzowski, wtedy się wzajemnie uzupełniają. Bez dobrego rzemiosła ani słowo, ani salto w teatrze nie mają sensu.

Poszedł Pan na Akademię Wychowania Fizycznego, żeby nauczyć się profesjonalnych akrobacji?

- To było raczej zalegalizowanie związku (śmiech). Bardzo mi się to podobało, to była moja pasja. Kiedy okazało się, że przez rok mogę dołączyć do studentów AWF-u i, jeśli się przyłożę, zdobyć tytuł instruktora akrobatyki, udało się i jestem instruktorem!

Skąd w ogóle wzięło się to zainteresowanie? Był pan b-boyem?

- W 1992 roku dostałem się do musicalu "Metro" Janusza Józefowicza. To było wielkie wyróżnienie, ogromna satysfakcja i prestiż. Tam skakałem salto po ścianie i tak się zainfekowałem akrobatyką.

Żadnego parkouru?

- To, niestety, pojawiło się w Polsce później. Podobnie capoeira.

Pan jest też instruktorem -każdy może być akrobata?

- Myślę, że w stopniu podstawowym - każdy. To kwestia determinacji, pewnego trybu życia. Skoro mnie się udaje, a mam już swoje lata, to wydaje mi się, że każdy może to robić.

Zazdroszczę, w końcu jest Pan facetem po pięćdziesiątce! I Pan naprawdę w "Hobbicie" robi salta? To dzieje się tak szybko, wszyscy są w kostiumach, trudno zauważyć postaci.

- Akurat dziś skakałem salto bokiem.

Salto bokiem? Owe akrobacje to chyba najbardziej dynamiczna scena w wyreżyserowanym przez pana "Hobbicie".

- Mam nadzieję. Tak to wymyśliłem. Staraliśmy się okazać, że gobliny są bardzo sprawne. Dzięki temu, że są takie sprawne, nasi bohaterowie, którzy ich pokonują, są sprawniejsi nawet od nich.

To dlatego do współpracy potrzebni byli zawodowi b-boye białostoccy?

- Tak. Oni są świetni. Skaczą tak na każdej próbie, na każdym spektaklu. Są zdeterminowani i mają zdolności aktorskie. Potrafią wykreować postać. Nie są b-boyami ani akrobatami, są goblinami.

Są przebrani i skaczą. Co to znaczy - kreują?

- Są wiarygodni w byciu goblinami. Wierzymy im, że są złe, mogą zaatakować, są bardzo sprawne. To jest postać goblina, a nie prywatnie Ziemek i Kacper.

Od razu miał Pan taką wizję, że gobliny będą musiały skakać pod niebiosa?

- Od razu wiedziałem, że muszą być bardzo sprawne, nie wiedziałem tylko jak bardzo. Tu pomógł mi dyrektor Piotr Półtorak. Przedstawił dwóch bardzo sprawnych chłopaków, którzy grają też w "Romeo i Julii" i z przyjemności z nimi pracowałem.

Pan pochodzi z Warszawy, a żeby pokochać teatr to lepiej być w Warszawie czy w Krakowie?

- Jestem w takim rozkroku. Kraków ma bardzo wiele plusów, jest rozkochany w teatrze, ale Warszawa również. Szczęśliwie się tak ułożyło w moim życiu, że jestem artystycznie trochę z Karkowa a trochę z Warszawy.

Jak Pan się znalazł w tym Krakowie?

- Krzysztof Jasiński szukał ludzi do Teatru STU zakładając takie studio aktorskie, które trwało trzy lata. Dostałem się do niego po wielu selekcjach w 1988 roku. Udało mi się je skończyć i mając szansę pracy w Teatrze STU, jednak z niej zrezygnowałem, bo Janusz Józefowicz zaczął robić "Metro".

Czyli Pan kursował pociągiem przez tunel Warszawa-Kraków-Warszawa?

- Tak przez tunel. Po Teatrze STU, świetnym teatrze słowa, umiałem recytować wiersze i na castingu do "Metra", gdzie wszyscy śpiewali i tańczyli, ja recytowałem "Hamleta".

Bo Pan w Krakowie grał w "Hamlecie?

- Gram do tej pory, bo ten spektakl wciąż jest na afiszu.

A przed tym studiem teatralnym, to co Pan porabiał?

- Wtedy byłem muzykiem. Wierzyłem, że muzyka ma sens. Nosiłem długie włosy, grałem na gitarze. Występowaliśmy w Jarocinie. Ale straciłem do gitarowej muzyki serce.

Na dużej czy na małej scenie?

- Na małej. Już wtedy wiedziałem, że nie mam do tego serca, zacząłem intensywnie czytać, interesował mnie teatr.

No nie. Dobry rockandrollowiec powinien być po części aktorem...

- Wydaje mi się, że wtedy byłem zupełnie innym człowiekiem. Nie byłem akrobatą, ważyłem dużo więcej.

To heavy metal Pan grał (śmiech)?

- Nie! Jak w Polsce pojawiła się Republika, zakochałem się w tekstach Grzegorza Ciechowskiego i chciałem grać new wave. Ale w wieku 19, 20 lat nie byłem wirtuozem instrumentu.

Odpuścił Pan sobie studia?

- Zdawałem do szkoły teatralnej do Warszawy, ale się nie dostałem. To grałem na gitarze.

A co na to Ludowe Wojsko Polskie?

- To była ciężka sytuacja. Najpierw odwlekałem, potem Teatr STU i "Metro" spowodowały, że zostałem przeniesiony do rezerwy bez odbycia zasadniczej służby wojskowej.

Skąd wzięła się taka pasja muzyczna?

- Byłem na pierwszym koncercie Republiki w Warszawie w 1982 roku. I wtedy postanowiłem zostać muzykiem. Grali w Hali Gwardii, to był bardzo duży koncert, grał też Oddział Zamknięty i... Tadeusz Nalepa.

A za oknem hulał stan wojenny...

- Zobaczyłem stojącego przy pianinie Ciechowskiego, uderzającego z pasją w klawisze i pomyślałem, że to trzeba robić w życiu.

A kto pisał u was teksty?

- To była praca zespołowa, ja nigdy nie czułem w sobie pasji do pisania tekstów.

A to ciekawe...

- Wiem, bo w "Hobbicie" są moje teksty piosenek. Teraz łatwiej mi się pisało, może dlatego, że jestem starszy i jest o czym pisać.

Pan nie pierwszy raz tworzy oprawę muzyczną do teatru. Jak Pan komponuje, bo chyba nie ma kończył Pan żadnej szkoły muzycznej?

- W Teatrze STU poznałem świetnego kompozytora i multiinstrumentalistę Janusza Grzywacza. Zaprzyjaźniliśmy się i on mi pokazał, jakie możliwości daje współpraca człowieka z komputerem. Nie zastąpi człowieka, można tu mieć pretensje tylko do siebie, ale zrobi wszystko, co mu zadam.

Czyli komputer, Cubase, klawiatura midi i tworzymy?

- Tak. Musze wszystko zagrać, ale mogę robić błędy i skasować. Mogę wszystko przemyśleć, wrócić do tego i znów pracować.

A jaki był pomysł na muzykę do ..Hobbita'?

- Żeby nie była taka, jak inne. Narzuciłem sobie też ograniczenia. Wymyśliłem instrumentarium i każda piosenka była robiona tylko na takich a nie innych bębnach, basie, gitarze, skrzypcach i flecie.

A melodie?

- Wariantów piosenek powstało dużo więcej. Musiałem dokonać wewnętrznej autocenzury. Piosenka Znachorki powstała już na próbach, kiedy zderzyła się z aktorką. Kiedy okazało się, że Agnieszka Możejko-Szekowska świetnie śpiewa zaczęliśmy myśleć, żeby nie mówiła o swoich przeczuciach, tylko je zaśpiewała.

I ten utwór najbardziej odbiega od całości....

- Dzięki zderzeniu z Agnieszką.

Czyli oprócz duszy rockandrollowca ma Pan trochę duszy soulowej?

- (śmiech) Nie mnie to oceniać, ale mam nadzieję, że udało się przemycić trochę wrażliwości.

Według Pana - kiedy w ogóle dzieje się akcja tej bajki?

- Spotkałem się z taką teorią, że Tolkien miał wgląd w świat równoległy i dlatego opisał to tak precyzyjnie, choć poza czasem i przestrzenią. Bo są tam elementy i ze średniowiecza i z czasów przedchrześcijańskich, a jednocześnie bardzo współczesne. Trudno powiedzieć, kiedy to się dzieje - wydaje mi się, że w wyobraźni.

Muzyka sugeruje jakieś pieśni minstreli...

- Narzuciłem sobie właśnie ten kierunek, także celtycki, nordycki. Na pewno nie pochodząca z innych kontynentów ani nie słowiańska.

Stroje zresztą też inspirowane są trochę wiekami średnimi...

- Tak, ale z drugiej strony buty Elfa nie są średniowieczne. Bardziej chodziło o to, żeby wszystkie te elementy w kostiumach i muzyce były tylko taką wędką, dzięki której może ruszyć wyobraźnia -moja i oglądających spektakl.

Czy wymóg takiego przyodziewku mieszczan Esgaroth wynika z obwarowań licencyjnych czy to była po prostu pana wizja?

- To była moja wizja i projektantki kostiumów, która przetworzyła ją plastycznie.

A tak w ogóle - co było najtrudniejsze w zdobywaniu licencji?

- Bałem się, że najtrudniejszy będzie scenariusz. Nikt tego na świecie nie robi. Nasz "myk" z podzieleniem drużyny krasnoludów na część na widowni i aktorów jest sprawą kontrowersyjną. Jak wiemy - świetnie się sprawdza, ale wydawało mi się, że dla producentów z Hollywood to będzie dyskusyjne. A okazało się, że nie mieli pytań. Spodobał im się ten pomysł, kupili to od razu i bezwarunkowo. Ale i tak wszystko musiało przez nich przechodzić.

Musieliście wysłać tłumaczenie dialogów, storyboardy ze scenografią, a może nawet demówki pieśni?

- O dziwo, uwierzyli w piosenki bez wysyłania demówek. Tłumaczenie scenariusza i storyboardy oraz projekty kostiumów oczywiście wysyłaliśmy. Oni na początku myśleli, że to będzie na wzór adaptacji kanadyjskich, gdzie siedmiu aktorów odgrywa jakąś historię Hobbita. Wtedy zobaczyli, że mamy 21 aktorów na scenie w ogromnym teatrze.

Miało być 33.?

- Zawsze mówiłem, że występują 33. postaci, bo te 12. dodatkowych osób to osoby z widowni. Sprytne?

Nie zaprzeczam. Pan w tej produkcji prezentuje się jak tak zwany człowiek Renesansu - tańczy, skacze, komponuje, a przy tym straszy, tumani, przeraża...

-Mam nadzieję, że straszę i przerażam, ale że nie tumanie. Nie mogłem sobie tego odmówić. To była fascynująca praca z bezproblemowym zespołem. Pomyślałem sobie, że to byłoby bardzo smutne jakbym wyjechał po premierze i ich zostawił. Ucieszyli się, że gram, mimo że reżyser jest na każdym spektaklu i aktorzy muszą się pilnować.

To może była tajna klauzula do tej licencji?

- (śmiech) Nie, powiedziałem aktorom, że reżysera nie ma na spektaklu - jest tylko choreograf i kompozytor, i że nie muszą się bać, a reżyser już wyjechał.

Niezwykle ważnym dla mnie elementem Pana realizacji był kompletny pomysł na poszczególne stwory pojawiające się podczas podróży tam i z powrotem - postindustrialne trolle, jadowicie syczące pająki, akrobatyczne gobliny...

- Starałem się te wszystkie środki jakoś rozdysponować na te wszystkie stwory. Mając za sobą cały anturaż teatru, pracownie, kostiumy, możliwości fizyczne chłopaków i dziewczyn, wydaje mi się, że moją zasługą jest właściwie dobrana obsada. Wykorzystałem tkwiące w zespole moce. Na przykład trolle, które wiedziały, że ich nie zobaczymy, a główną materią aktorską będzie słowo, znakomicie się przygotowały. Przygotowały sobie głosy, tempa, frazowania i znakomicie funkcjonują.

Rozpoczynając spektakl, kupuje pan wtajemniczonych w tę bajkę widzów interakcją każąc Thorinowi zwołać drużynę krasnoludów?

- To był moment olśnienia, że widzowie też muszą być tymi krasnoludami. Część jest krasnoludami, a część jest hobbitami, bo każdy z nas tak naprawdę w środku jest hobbitem.

Włamywaczem???

- To znaczy, że lubi usiąść sobie przy kominku z fajeczką i zajadać się czymś dobrym.

Kiedy się nie czytało tej historyjki, trudno początkowo zrozumieć, o co chodzi z tymi wszystkimi dziwacznymi imionami wywoływanymi z widowni...

- To było ryzyko, ale myślę, że aktorzy którzy świetnie operują słowem, a nasz Thorin potrafi świetnie wyzyskać wartości tych słów. Kiedy na przykład pada imię "Bombur", to ono świetnie funkcjonuje w zderzeniu z widzem, gdy Piotr Szekowski mówi do niego: "Bomburze"!

A teraz - cytując klasyków -pytanie z innej beczki. Ile razy oglądał pan film "Jabberwocky"?

- Dwa razy. Pierwszy raz, kiedy wszedł w Polsce na ekrany, a drugi raz dużo później, żeby sobie przypomnieć tę opowieść. Za pierwszym razem była prześmieszna i ożywczo działająca, za drugim razem już mniej, może bardziej wchłonąłem wtedy Monty Pythona. Oglądałem i znam.

Domyśla się Pan, że piję do wizerunku smoka w Pana "Hobbicie1?

- Doszliśmy do wniosku, ze albo uda nam się zrobić potwornego smoka, który będzie fruwał wokół Samotnej Góry, będzie poruszany przez grupę ludzi, będzie straszny, będzie ział ogniem albo będzie to smok w pewnym stopniu umowny. Stąd nastąpiło przeniesienie środków -wszyscy podziwiają aktora, który chodzi na szczudłach. Smoka traktujemy z przymrużeniem oka, a aktor w takim kostiumie na szczudłach robi ogromne wrażenie i budzi podziw.

Pana zdaniem.

- Moim zdaniem.

Szczudlarz to najlepsze wyjście z sytuacji?

- Tak, miał być wychudzony smok na szczudłach, a scenograf przetworzył go, tak jak widzimy na scenie.

Taki "Jabberwocky" w Białymstoku?

- Tak! "Jabberwocky" w Białymstoku (śmiech).

A przy okazji - czy elfy mają płeć?

- Nie mają, krasnoludy -mają. Tak twierdził Tolkien. Odpowiem tak jak on podobno zawsze odpowiadał na takie pytania: nie wiem, ale się dowiem.

To już wiem, dlaczego zostaje Pan na dłużej w Białymstoku.

- Będę chciał się tego dowiedzieć.

Skąd w ogóle wzięło się u pana zainteresowanie ..Hobbitem?

- To powieść, którą przeczytałem dużo później niż "Władcę pierścieni". Trylogię Tolkiena czytałem jeszcze w podstawówce. Może gdybym czytał "Hobbita" przed "Władcą pierścieni" nie sięgnąłbym więcej po Tolkiena, ale po "Władcy", historia pierścienia była tak fascynująca, że czekałem na tę książkę, przeczytałem i nie żałuję.

Pan lubi chyba takie baśnie - wszak grał pan w "Panu Twardowskim" i w "Akademii Pana Kleksa".

- Jeżeli baśń jest dobrze napisana, potraktowana poważnie, to mnie w ogóle nie przeszkadza. Gram w "Hamlecie" w "Królu Learze", a z drugiej strony w "Akademii Pana Kleksa" i w "Panu Twardowskim". Są bajki, w których udaje się przed dziećmi i one w nie wierzą. Bajki, w których stara sieje zaciągnąć do świata wyobraźni są cudowne.

0 Kleksie z świetną muzyką, jest musical - dlaczego taka piękna baśń nie może się przebić w świecie, a jakieś kryjące się po lasach stwory podbijają świat?

- Kiedy Amerykanie czytali scenariusze sztuki i trailerów "Pana Kleksa" odpisywali, że to jest "polskie poczucie humoru", że oni tego nie rozumieją, że mamy swój specyficzny rodzaj poczucia humoru. My jesteśmy, mimo wszystko, jednak narodem literackim. Warstwa słowna jest dla nas bardzo ważna, mniej ta wyobrażeniowa.

Myśli Pan, że te trolle, gobliny wskakujące na scenę to egzemplifikacja wszystkich naszych strachów?

- Tolkien bardzo się przed tym bronił. Mówił, żeby nie traktować tego jako alegorii, to jest wymyślona historia i nie ma nic wspólnego ze współczesnością.

Ale w kostiumach połączyliście współczesność z przeszłością..,.

- I nie bez powodu robię "Hobbita" w Białymstoku. Mamy obok Białoruś, to miasto czterech religii - katolickiej, prawosławnej, protestanckiej i żydowskiej. Obok Litwa, na dole mapy Ukraina - też wielonarodowościowy zakątek. Dlatego można w tym kontekście uważać, że mówimy o współczesności, ale ta współczesność polega tylko na jednym - każdy w głębi duszy jest hobbitem. Chciałby usiąść w domu, zjeść coś dobrego i pospać.

Leń. żarłok i włamywacz może być pozytywnym bohaterem?

- Smok traktuje hobbita jak złodzieja, a krasnoludy traktują go jak włamywacza.

Fachowca?

- O właśnie. I to bardzo ważne rozróżnienie.

Co właściciele praw sugerowali przy wyglądzie tej postaci?

- Kiedy zobaczyli, że nie skandalizujemy w kostiumach i nie zmieniamy koncepcji, zaakceptowali to.

Marek Cichucki idealnie pasuje do tej roli - od razu Pan wiedział, że to on?

- Pracowałem tu rok temu przy "Kogucie w rosole" i kiedy zobaczyłem tych aktorów na scenie, od razu wiedziałem, że mam Thorina, Bilba i Gandalfa.

Czego młody człowiek może się nauczyć z "Hobbita"?

- Że w życiu nie ma łatwo. Jeśli mamy zdobyć coś cennego, na przykład przyjaźń albo coś przeżyć, potrzebna jest jakaś wyprawa - tam i z powrotem. Jak powiedział Jose Ortega y Gasset o chodzeniu do teatru. Że w chodzeniu do teatru najtrudniejsze jest to, żeby wyjść z domu i pójść do teatru. I ten przekaz chciałbym nieść młodym ludziom, że najcenniejsze i najtrudniejsze jest to, żeby wyruszyć w jakąś wyprawę. Może być wewnętrzna, zewnętrzna, ale trzeba wykonać pierwszy krok, nie gnuśnieć i zobaczyć.

Bilbo może być przykładem, że najważniejsze to się nie angażować, nawet kiedy stawką jest bogactwo?

- To jest paradoks, bo on się nie angażuje, a wszystko przez niego się dzieje. On jest takim języczkiem uwagi. Często nie zdajemy sobie, jak wiele od nas zależy.

Zostanie Pan w Białymstoku na najbliższe trzy lata, bo tyle chyba obejmuje licencja?

- Będę tu dojeżdżał, na razie gramy bardzo dużo, wydaje mi się, ze wymóg zagrania 100 spektakli w ciągu trzech lat zostanie zrealizowany znacznie szybciej.

Co Panu się najbardziej u nas podoba?

- Ludzie. Pracowałem w różnych miastach w Polsce i jeżeli mówimy o wschodniej mentalności - ona mi się podoba. Ja też jestem taki jak hobbit - nie musi być wszystko na czas, można pójść na jakiś kompromis, że ludzie jakoś ze sobą współpracują, uśmiechają się. Na zachodzie Polski wpływy "niemieckie" są dużo większe. Trzeba być na czas, w garniturze, a tu widzę, że można lżej.

A nie myślał Pan, by pokazać "Hobbita" w białostockim plenerze? Na przykład za dwa lata na pożegnanie, na przykład na Dniach Miasta? Te szczudła, ognie, akrobacje - to przecież język teatru ulicznego?

- Mam nadzieję, że dopiero teraz ten worek z pomysłami się rozwiąże i będziemy go mogli zagrać i w plenerze i, przede wszystkim, kiedy słyszę głosy że już chcą przyjechać szkoły z Krakowa na "Hobbita", to jest pole do popisu dla miasta. Panie prezydencie, zorganizujmy im przyjazd do Białegostoku. Niech pójdą też do jakiegoś muzeum, zobaczą Pałac Branickich, Supraśl, zróbmy im wyjazd na ścianę wschodnią, interesujący i ciekawy. Potrzeba tylko włączyć w to więcej podmiotów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji