Artykuły

Łukasz Gajdzis: Nasz teatr w Bydgoszczy jest dla wszystkich

- Mamy repertuar, który sprawia, że teatr to dobrze naoliwiona maszyna. On nie musi być taki, jak teatr Pawła Łysaka. Chyba nawet bym tego nie chciał - mówi dyrektor Teatru Polskiego Łukasz Gajdzis. Rozmowa Remigiusza Jaskota w Gazecie Wyborczej - Bydgoszcz.

Remigiusz Jaskot: Nie miał pan w Bydgoszczy łatwego startu. Przejął pan scenę po Pawle Wodzińskim i Bartoszu Frąckowiaku. W tym samym czasie politycy niszczyli Teatr Polski we Wrocławiu.

Łukasz Gajdzis: - I Teatr Stary w Krakowie. To było trudne przeżycie. Twarde. Ale jak popatrzymy na ostatnie 20 lat w polskim teatrze, to nie jest jakieś wyjątkowe doświadczenie. Żałuję, że tak się stało i jak to zostało odebrane. Moi poprzednicy byli bardzo znani w środowisku, ale było też wiadomo, czym ja się zajmowałem i jaki teatr tworzyłem. Nie chcę mówić więcej.

Dlaczego w ogólnopolskiej prasie nikt nie zauważa waszych spektakli?

- Nie wiem. Zaważyła pewnie sytuacja konkursowa i atmosfera, w której do bydgoskiego teatru przychodziłem, ale ta sytuacja zanika.

Czy ja dobrze rozumiem, że sugeruje pan, że dwa lata po konkursie ludzie ze środowiska są źli, że to pan został dyrektorem zamiast Pawła Wodzińskiego, więc nie recenzują waszych spektakli?

- To nie jest moje myślenie, ale może padli ofiarą fake newsa.

Czy to z powodu atmosfery tamtych wydarzeń sprzed dwóch lat Teatr Polski nie jest zapraszany na festiwale?

- Na które?

Na żadne. Jeździcie tylko z "Końcem miłości", które tak naprawdę nie jest waszym przedstawieniem.

- Jest, my je zrobiliśmy.

Gra dwoje aktorów, oboje z zewnątrz.

- My to przedstawienie wyprodukowaliśmy. To, że aktorzy nie są u nas na etatach, coś zmienia?

Chwali się pan sukcesem frekwencyjnym. Ilu więcej bydgoszczan chodzi do Teatru Polskiego, od kiedy został pan dyrektorem?

- Dwa razy więcej.

Czy teatr nie poszedł w kierunku profrekwencyjności zamiast zabierać głos w ważnych sprawach?

- Rozłożyłem to na trzy lata. Pierwszy sezon miał odbudować zaufanie do teatru, a w drugim rozmawiamy m. in. o sprawach kobiet, ekologii i zrównoważonym rozwoju. Przy okazji wszystkie spektakle były prapremierami.

Chodziło o zaufanie czy sprzedaż biletów?

- Zaufanie. Widzimy, jak zwiększyła się frekwencja, choć nie gramy komedii czy fars. Poruszamy się w przestrzeni różnych tematów w europejskich tekstach. Przed nami trzeci sezon, idealny moment, żeby robić trudniejsze projekty. Równocześnie mamy repertuar, który sprawia, że teatr to dobrze naoliwiona maszyna. Możemy wypełnić Operę Nova, salę na ponad 800 miejsc. Chcemy zaprosić najciekawszych reżyserów i opowiadać np. o antyku, który cały czas do nas wraca. Nasz teatr nie musi być taki, jak teatr Łysaka. Chyba nawet bym tego nie chciał.

Katarzyna Figura wcieli się w macochę z "Kopciuszka"

Krążą legendy o wynagrodzeniu dla Katarzyny Figury. Jaką część budżetu "Kopciuszka" pochłania gaża gwiazdy?

- Kropelkę. "Kopciuszek" to jedyne przedstawienie, które się zwraca.

Nawet "Koniec miłości", dwoje ludzi chodzących po piasku, generuje stratę?

- Do niemal każdego przedstawienia dokładamy. Na tym polega idea teatru publicznego w Polsce. Utrzymujemy się z dotacji, a mimo to drugi rok z rzędu mamy nadwyżkę w budżecie. Wracając do gwiazd, moimi szefami są pośrednio mieszkańcy. Staram się, by mieli możliwość obcowania z aktorami, których chcieliby zobaczyć na scenie w Bydgoszczy. Szkoda, że w taki sposób interpretuje pan tak bogaty w treści spektakl.

Ostatnio w każdym spektaklu najlepsi są aktorzy z zewnątrz. Katarzyna Herman i Juliusz Chrząstowski z "Końca miłości", Mateusz Łasowski w "Trumpie w polu kukurydzy", Igor Kowalunas w "Innej duszy". W pana zespole brakuje osób, które pociągną spektakl?

- Rozmawiałem o tym z dyrektorami z większym doświadczeniem. Można komuś zaproponować etat w Bydgoszczy, ale jestem odpowiedzialny. Mamy perspektywę remontu i nie mogę ludziom wciskać kitu. Jeśli ktoś przyjdzie, to nie po to, żeby grać 1,5-2 sezony, a potem grzać ławę. Po drugie, świat teatralny zmienił się. Młodzi, także po trzydziestce, szukają ciekawych projektów z różnymi grupami.

Teraz żyje pan festiwalem w Awinionie. Uczestniczycie w projekcie "My, Europa, Uczta Narodów". Co Teatr Polski ma wspólnego z "teatralnym Cannes"?

- Zawsze chciał mieć coś wspólnego. Awinion i Edynburg to najwyższa półka. Zawsze marzyłem, żeby tam trafić, czy to jako artysta, czy lider teatralny i wymieniać doświadczenia, afektować się, być zainfekowanym tym, co inni opowiadają. Jeden z moich przyjaciół ze Szwajcarii szukał partnera do ogólnoeuropejskiego projektu. Nie miał nikogo z Europy Środkowo-Wschodniej. Zaprosiłem Rolanda Auzeta, żeby przyjechał, zobaczył "Kopciuszka". Pokazałem mu, co robimy. W moim repertuarze jest sporo tekstów francuskich, co wynika z moich fascynacji tą kulturą. Po roku od tamtej rozmowy wybieramy się do Awinionu. W projekcie jest 11 aktorów, każdy z innego kraju i teatru. Teatr w Bydgoszczy reprezentuje Dagmara Mrowiec-Matuszak.

Spektakl ma mówić o tym, że Europa to więcej niż ekonomia - wspólnota. Wielu Polaków patrzy na to inaczej.

- Każdy ma inne wyobrażenie Europy. Teatr powinien być świadkiem pamięci. Pamiętam Polskę sprzed wejścia do UE. Pamiętam samozadowolenie mieszkańców Zachodu. To nam się udziela. Ten kryzys europejski, który widzimy wśród młodych ludzi, jest tego następstwem. Zapominamy, z jakiego pułapu startowaliśmy i gdzie byliśmy 15 lat temu. Nie rozmawiamy o tym, jaka powinna być Polska i jak się powinna odnaleźć w Europie.

Polacy zdecydowali, że zgodnie z hasłem zwycięzcy wyborów, "ma być sercem Europy", bastionem wartości.

- Budowanie tożsamości na wartościach chrześcijańskich jest niezmiernie skomplikowane, bo to nie jest tożsamość wszystkich. Kraje zachodnie tę tożsamość odrzuciły. Postępująca laicyzacja sprawiła, że oparto się na wartościach humanistycznych. To nas różni.

Skąd pomysł, żeby w spektaklu pojawił się Władysław Bartoszewski?

- To wynikało z tekstu. Bartoszewski to bohater ponadnarodowy. Może być głosem wielu, także głosem doświadczenia Holocaustu.

Wszystko jest dziś tak upolitycznione, że nawet Bartoszewski to deklaracja.

- W tak spolaryzowanych czasach żyjemy. Rządzący znakomicie budują narracje i pacyfikują wszelkie zdroworozsądkowe głosy. Na szczęście przedstawienie będzie pokazywane w Awinionie i liczę, że widzowie nie ulegną demagogicznym narracjom, które towarzyszą nam od 3 lat. Także tym przeciwko Bartoszewskiemu.

Krytycznie ocenia pan to, co się dzieje w Polsce, ale na deskach teatru tego nie widać.

- To efekt decyzji, którą podjąłem, przychodząc do Bydgoszczy. Teatry powinny się zmieniać. Rzeczywistość ośmiu lat Pawła Łysaka i trzech Pawła Wodzińskiego miała swój efekt. Widzowie zaczęli kojarzyć Teatr Polski jako miejsce debaty, ale jasno określonej. Zastanawiałem się, czy tak musi być i czy po tych latach nie przyszedł czas na coś innego. Ja chcę opowiadać inne historie, zająć się sztuką. Mam wrażenie, że dziś ludzie idą do teatru, żeby uciec przed polityką, przynajmniej tą jednoznaczną, codzienną.

Historia brutalnej zbrodni na deskach bydgoskiego teatru

Wszyscy wiedzą, jaki był teatr Łysaka, czy Wodzińskiego. A teatr Gajdzisa?

- Widz sam powinien odpowiedzieć sobie na pytanie, czemu do nas przychodzi. Staramy się, żeby każdy kolejny spektakl mógł go zaskoczyć. Był taki czas w polskim teatrze, wręcz moda, że nazywano kolejne sezony, teatry miały konkretne motywy przewodnie. Ale nie żyjemy w Niemczech, żeby móc wszystko zaplanować, choćby budżetowo, na trzy lata do przodu. Następują tąpnięcia - ten przesunął, inny nie może i okazuje się, że mimo planów jakieś elementy układanki wypadają. Rzeczywistość jest również niezwykle dynamiczna. Teatr Polski jest jedynym teatrem w mieście i musi mieć szeroką publiczność. Widzowie mają skrajnie odmienne wrażliwości, ale żadnej grupie nie powiem, że to co pokazujemy, nie jest dla nich.

Niedługo rozpocznie się remont teatru. Chcecie wystawiać spektakle w Operze, ale tam są napięte terminy. Szukacie industrialnych przestrzeni?

- Raczej nie. Chcemy, żeby to był prawdziwy teatr, z krwi i kości. Mamy naszą małą scenę, która, mam nadzieję, będzie mogła funkcjonować w czasie remontu. Ale brakuje nam trzeciej sceny, na 150-200 osób. Myślimy np. o dużej sali gimnastycznej lub BTCW w Myślęcinku.

A kina, albo np. Adria nie są lepsze niż sala gimnastyczna?

- Adria to przestrzeń zupełnie nieteatralna, płytka. Salę gimnastyczną można zaaranżować i stworzyć taką przestrzeń, że po chwili każdy zapomni, że to boisko. Robi się black box i scenografia może zostać, co pozwala ograniczyć koszty. Tylko dając komfort i możliwość profesjonalnego zaaranżowania sceny, możemy ściągnąć topowych reżyserów.

Czy na afisz wróci kompletny niewypał, "Wampir. Trauerspiel"?

- Każda nowa premiera jest ryzykiem artystycznym.

Z premiery ludzie wychodzili w przerwie, aktorzy ponoć do dziś leczą kaca po tym spektaklu.

- Po pierwszej próbie generalnej zapowiadało się, że będzie to znakomite przedstawienie. Nawet najwybitniejszym twórcom polskiego teatru czasem nie udają się przedstawienia. To nie jest teatr amerykański, gdzie każdy spektakl musi być rewelacyjny, bo inaczej zbankrutujemy. Możemy sobie pozwolić na ryzyko i "Wampira". Poprzednie przedstawienie Tomasza Węgorzewskiego, wcześniej asystenta Krystiana Lupy, bardzo mi się podobało. Takie doświadczenia też są potrzebne. Matematyka teatralna nie przebiega według wzoru: dobry reżyser, dobry tekst, dobrzy aktorzy równa się dobre przedstawienie.

Teraz pan do niego podbije, mówiąc: "Dobra próba, zrób nam coś jeszcze"?

- Niech inni podbijają.

Czy będzie pan ubiegał się o kolejną kadencję jako dyrektor? Krąży plotka, że ma pan inne plany.

- Krążą różne plotki, słyszałem wiele zabawnych rzeczy na swój temat. Mam co robić, kończę drugi sezon. Teraz myślę o Awinionie, Festiwalu Prapremier, remoncie, mojej reżyserii i siedmiu premierach w przyszłym sezonie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji