Artykuły

Szkoła teatralna

Polski teatr pilniej przygląda się ostatnio szkole, ale sam też ma ambicje edukacyjne. I nie chodzi tylko o inscenizacje lektur - pisze Aneta Kyzioł.

Kiedy szkołą - własną - zajęli się w dyplomowym spektaklu "Słaby rok" w reż. Martyny Majewskiej studenci Wydziału Lalkarskiego z Wrocławia [na zdjęciu], nagle okazało się, że ich, zakwalifikowane już na Festiwal Szkół Teatralnych w Łodzi, dzieło jednak na tę imprezę pojechać nie może. Jak za dotknięciem magicznej różdżki zaczęły się mnożyć przeszkody. Zrobiony przez studentów lalkarstwa dyplom okazał się na przykład wystarczająco lalkowy, by zostać zaakceptowany przez radę wydziału, ale już zbyt mało lalkowy, by reprezentować tenże wydział na Festiwalu Szkół Teatralnych...

Dopiero nagłośnienie sprawy przez studentów spowodowało przywrócenie im prawa do występu w Łodzi. Studenci lalkarstwa mogą zresztą się tam pokazywać dopiero od niedawna i tylko poza konkursem, bo ten jest zarezerwowany dla wydziałów dramatycznych, choć nazwa łódzkiej imprezy nie uściśla przecież, o jakie szkoły teatralne chodzi. O tej dyskryminacji lalkarzy przez środowisko teatralne dyplomanci z Wrocławia w uziemionym spektaklu też opowiadają.

Zdecydowanie mniej kontrowersji budzą przedstawienia o szkole, w których twórcy nie precyzują, o jaką chodzi, tylko bezpiecznie uniwersalizują problemy systemu edukacji. Przykładem niedawni "Kowboje" Michała Buszewicza i Anny Smolar z lubelskiego Teatru im. Osterwy.

Prace nad spektaklem zaczęły się na długo przed zawieszonym strajkiem pracowników oświaty, ale rozmowy z czwórką nauczycieli, które są jednym z jego budulców, wskazywały na podobne problemy do tych podnoszonych przez strajkujących. "Przekonała nas teza, że szkoła jest jedną z najbardziej przemocowych instytucji, obok wojska i Kościoła" - tłumaczyła "Gazecie Wyborczej" reżyserka. "W tej pionowej, bardzo hierarchicznej strukturze systemu edukacji możemy zobaczyć zależności, które mogą opisać słowa takie, jak >>przemoc<<, >>kolonizacja<<, >>napad<<, >>obezwładnienie<<, >>związanie<<, >>skalpowanie<<. To ekwiwalenty czynności wykonywanych w szkole i jej okolicach" - dodawał dramaturg, tłumacząc tytułowe odwołanie do Dzikiego Zachodu.

W radomskim "Ferdydurke" w reż. Aliny Moś-Kerger - przedstawieniu wyróżnianym na Festiwalu Gombrowiczowskim i Opolskich Konfrontacjach Teatralnych "Klasyka Żywa", pokazanym niedawno na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych - nad sceną wiszą wielkie oko, ucho i usta - symbole inwigilacji i propagandy. A szkoła jest pierwszą z instytucji, które nie tyle formują, co formatują Polaka, upupiają i nakładają gęby. Spektakl, inaczej niż powieść Gombrowicza, nie kończy się słynnym "Koniec i bomba. A kto czytał, ten trąba!", tylko pozbawiającymi złudzeń o buncie i wyzwoleniu słowami głównego bohatera: "Znikąd nadziei. Sam tylko jestem z Zosią - i z pupą". Reżyserka w wywiadach tłumaczyła, że spektakl oddaje doświadczenia i samopoczucie dzisiejszych 30-latków.

Nie lepiej wygląda szkoła w "Stowarzyszeniu umarłych poetów" z warszawskiego Och-Teatru, wiernej adaptacji głośnego filmu z 1989 r. Przynajmniej dopóki nie zawita do niej nauczyciel literatury grany przez Wojciecha Malajkata, zresztą urzędującego rektora warszawskiej Akademii Teatralnej. Dewiza spektaklowej Akademii Weltona brzmi: tradycja, honor, dyscyplina i doskonałość. O samodzielnym, krytycznym myśleniu nie ma mowy.

Nareszcie porządny spektakl

Szkoła, krytykowana od zawsze, a w ostatnich latach wyrastająca na jeden z głównych tematów debaty publicznej, odbija się dziś w polskim teatrze na wiele różnych sposobów. Przede wszystkim na naszych scenach daje się zauważyć formalne uspokojenie, jakby nad ambicją eksperymentowania i zaskakiwania użytymi środkami artystycznymi górę brała chęć nawiązania porozumienia z widzem i tym łatwiejszego przekonania go do swoich racji.

Po części może to wynikać z naturalnego zmęczenia estetyką postdramatyczną, po części może jednak być wyrazem potrzeby odzyskania wpływu na szeroką widownię, wyjścia z elitarnego getta, by kształtować świat wokół siebie wedle wyznawanych przez twórców wartości. Ale jest w tym uspokojeniu także duch czasów, ostatnio bardziej konserwatywny. Nie sposób także nie zauważyć, że taki teatr jest dziś nagradzany przez coraz bardziej konserwatywne składy jurorów i selekcjonerów konkursów i festiwali.

W ubiegłym roku Maja Kleczewska, w wywiadzie udzielonym miesięcznikowi "Teatr" po tym, jak pismo przyznało jej Nagrodę im. Konrada Swinarskiego, zauważyła, że nagrodzono ją za chyba najbardziej tradycyjny w formie spektakl w karierze, "Pod presją" z katowickiego Teatru Śląskiego, adaptację filmu Johna Cassavetesa z 1974. r., zresztą jedynego w dorobku tego twórcy, który przyniósł zyski. "Spektakl nie jest za długi, mamy konkretną historię, jedną bohaterkę, widzowie siedzą w fotelach, nie muszą chodzić wokół instalacji..." - wyliczała, nie bez ironii, jego zalety reżyserka. "Zastanawiam się, czynie mówi się: >>Nareszcie Kleczewska zrobiła porządny spektakl<<".

Poza stereotypy

W dużej mierze przeglądem tradycyjnego, klasycznego, niemal szkolnego teatru okazała się także tegoroczna edycja Warszawskich Spotkań Teatralnych. Festiwal pokazuje warszawiakom najlepsze i najgłośniejsze produkcje z kraju, co przez ostatnie lata najczęściej oznaczało teatr progresywny, krytyczny, rzucający widzowi wyzwanie. Jednak wystarczyło, by dyrekcje dwóch kluczowych dla takiego teatru scen, wrocławskiego Polskiego i krakowskiego Starego, poszły w ręce tradycjonalistów i nieudaczników, by teatr eksperymentujący, z nielicznymi wyjątkami, ruszył po azyl do stolicy. A przez resztę kraju - znów nie bez małych wyjątków - płynie fala klasycznych realizacji.

Zapowiadając zakończoną właśnie 14. edycję gdyńskiego Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@Port, jego szef Jacek Sieradzki mówił: "W ostatnich latach zmienił się nastrój społeczny i pojawiło się znaczne skonfliktowanie społeczeństwa, które odbija się też bardzo w kulturze. Mam poczucie, że polski teatr bardzo szuka sposobu, aby celnie i najskuteczniej zająć swoje stanowisko na >>tych wzburzonych falach<<. Ten nowy sposób rozmowy z widownią cały czas się dociera".

Skoro świat pozasceniczny opanowała atmosfera podziałów i konfrontacji, twórcy teatralni starają się przekazać swoje racje w spokojniejszej formie. Mówią do widza, jak Michał Borczuch w niedawnym "Kinie moralnego niepokoju" z warszawskiego Nowego Teatru, jakby ciszej i delikatniej.

Albo tworzą dla widzów swoisty bufor bezpieczeństwa - uniwersalizują opowieści, oswajają poprzez sympatyczne interakcje, dzielą się wątpliwościami. Na tak przygotowanym gruncie łatwiej dotrzeć do człowieka po drugiej stronie rampy, by na przykład rozbroić niebezpieczne stereotypy, a w efekcie może nawet zmienić szkodliwe przekonania na ważne tematy, otworzyć. Teatr podprogowej, miękkiej edukacji.

Tak jest choćby w pokazanym na WST "Ceskym Diplomie" w reż. Piotra Ratajczaka, spektaklu dyplomowym studentów Wydziału Lalkarskiego we Wrocławiu, obecnie w repertuarze Teatru im. Kochanowskiego w Opolu. Młodzi aktorzy zaczynają od stereotypów: knedliki, Pilsner, krecikowe "Ahoj!" czy fryzura na czeskiego piłkarza. A potem tyleż żywiołowo, co w sposób zamierzenie nieporadny wcielają się w prawdziwych Czechów, bohaterów zbiorów reportaży Mariusza Szczygła. W jednej ze scen czeska "pohoda", laicyzm i pragmatyzm skontrastowane są z polskim katolicyzmem, nadęciem i skłonnością do martyrologii.

Podobną strategię stosują twórcy spektaklu "Lwów nie oddamy" z Teatru im. Siemaszkowej w Rzeszowie: reżyserka Katarzyna Szyngiera, reporter Mirosław Wlekły i kulturoznawca Marcin Napiórkowski. Grupka Polaków plażuje nad Sanem, z drugiej, ukraińskiej, strony rzeki nadlatują osy ("Polskie by tak nie cięły!") i nadchodzi Prawdziwa Ukrainka, grana przez ukraińską aktorkę Oksanę Czerkaszynę. Tak zaczyna się seans polsko-ukraińskich resentymentów. "Stulecie naszej niepodległości to równocześnie stulecie Bitwy o Lwów. (...) Była to jedna z prób stworzenia niepodległego państwa ukraińskiego, którą Polacy przerwali" - tłumaczyła w Onecie genezę spektaklu reżyserka. Dzieli nas historia, ale łączy teraźniejszość. Współpraca i zrozumienie są możliwe - przekonują twórcy, podając na scenie przykłady.

Z kolei "Grotowski non-fiction" Krzysztofa Szekalskiego (według improwizacji aktorów) w reż. Katarzyny Kalwat z opolskiego Teatru im. Kochanowskiego i Wrocławskiego Teatru Współczesnego, najciekawsze bodaj z zaproszonych na WST przedstawień, zaczyna się od parodii zwyczajowych, rocznicowych konferencji na temat drogi, myśli i spuścizny twórcy Teatru Laboratorium. Kończy zaś stypą wokół leżącego na konferencyjnym stole bohatera, zakrapianą winem, łączącą aktorów i widzów.

Jak w "Klanie"

Coraz częściej też twórcy w celu dotarcia do widza używają medium, które ten zna i lubi - telewizji. "Cząstki kobiety" Kąty Weber w reż. Kornela Mundruczó z TR Warszawa przypominają telenowelę, z realistycznie odtworzonym mieszkaniem i skłóconą rodziną przy stole. Podzieliła ich przeżyta tragedia, ale jednak więzi rodzinne okazują się silniejsze. Aluzja do katastrofy smoleńskiej i wezwanie do polsko-polskiego pojednania są oczywiste.

Jakub Skrzywanek, chcąc w wystawionym w stołecznym Powszechnym "Mein Kampf" dotrzeć do widzów z tezą o pełzającym w Polsce faszyzmie, nie pokazał oenerowców czy kiboli. Tylko rodzinę z polskiej klasy średniej przy niedzielnym obiedzie, pod obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej wygłaszającą spokojnym tonem rasowe tezy z manifestu Hitlera. Bliskiego widzom chwytu rodzinnego użył także Paweł Łysak, reżyser "Jak ocalić świat na małej scenie" z tego samego teatru. Prawdziwe i wzruszające opowieści aktorów o swoich ojcach służą łatwiejszemu przekonaniu widzów do tezy o nadciągającej katastrofie ekologicznej i konieczności zmiany myślenia i działania.

Realistycznie odgrywanymi scenami rodzajowymi naszpikowali też swój głośny spektakl z Torunia "Wróg się rodzi", o Radiu Maryja szczującym na rzekomych wrogów polskości i Kościoła, reporter Marcin Kącki i reżyserka Aneta Groszyńska. Sporo scen dzieje się w radiostacji ojca Rydzyka i w Telewizji Trwam, ale zaglądamy też do mieszkania jednej ze słuchaczek, jest wigilijny stół, usmażony podczas spektaklu karp i samotność. Na koniec Hannah Arendt wygłasza do widzów apel, by troszczyli się o ludzi z bliższego i dalszego otoczenia, wtedy rozmaitym Rydzykom będzie trudniej zdobywać słuchaczy. Czterogodzinny spektakl często kończy owacja na stojąco.

Do niedawna nauczyciele zabierali uczniów do teatru głównie na inscenizacje lektur szkolnych. Teatr jednak ostatnio znacznie rozszerzył ofertę i zaprasza także w ramach lekcji historii, ekologii czy WOS. Nauka empatii i krytycznego myślenia odbywa się niejako przy okazji. Oferta ważna nie tylko na czas strajku pracowników oświaty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji