Artykuły

Młody, ambitny, pokorny. Właśnie spełnia się jego największe marzenie

Rafał Supiński otrzymał stypendium i dostał się do słynnej Royal Academy of Music w Londynie. Uczelnię tę ukończyli m.in. Ennie Lenox i Elton John. Z artystą rozmawia Olga Goździewska w Kurierze Porannym.

Powiedziałem mamie, że jadę złożyć papiery do szkoły teatralnej w Krakowie, a ona krzyknęła: Jak to?! Wtedy wolała, żebym został prawnikiem - śmieje się Rafał Supinski. Dziś młody aktor, pochodzący z Moniek, ma już na swoim koncie kilkanaście poważnych ról i pierwsze próby reżyserskie. Udowadnia, że marzenia można spełniać niezależnie od tego, czy ma się pieniądze i skąd się pochodzi.

We wrześniu polecisz studiować w jednej z najbardziej prestiżowych uczelni muzycznych na świecie. Królewska Akademia Muzyczna w Londynie otworzyła przed Tobą drzwi. Mało tego, udało mi się zostać jednym z nielicznych stypendystów Royal Academy of Music!

- Opłacą mi rok studiowania. Popłakałem się ze szczęścia po otrzymaniu emaila z informacją, że się tam dostałem. Wiele lat o tym marzyłem.

Już jako mały chłopiec marzyłeś o tym, by być aktorem?

- Na samym początku z ogromnym zaangażowaniem oglądałem wszystkie programy muzyczne, nastawione na edukację dzieciaków, choćby "Gimnastykę buzi i języka" , prowadzoną przez Radosława Pazurę (śmiech). Pamiętam też pozytywne emocje, które towarzyszyły mi, kiedy obejrzałem w telewizji spektakl Teatru Buffo, byłem zachwycony i zamarzyłem, by także być na scenie. Zaś w gimnazjum zacząłem od zajęć w monieckim domu kultury. Tam występowałem w zespole "Kochane Dzieciaki", prowadzonym przez Jerzego Tomzika. I zyskałem naprawdę wspaniałe doświadczenia artystyczne!

Przemyślałeś swoją karierę?

- Myślę, że tak. Londyn to kolejny krok. Oczywiście korzystam z nurtu, którym płynę i wykorzystuję szanse. Ale mam swój cel. Choć przyznam, że wciąż mieszka we mnie chłopiec z małej miejscowości, który trochę wątpi w to, że wielki świat jest dla niego. Kiedyś dorabiałem pracując w hostelu. Oglądałem wtedy filmy promocyjne wielkich szkół aktorskich i myślałem: "Wow, jak byłoby cudownie tam studiować". A chwilę później dawałem sobie po łapkach, bo jak to, ja? Chłopak z Moniek? Tłumaczyłem sobie, że za słabo znam angielski, że nie mam pieniędzy. I że nawet nie powinienem o tym marzyć w przerwach między uciszaniem czy obsługą hotelowych gości.

Ale jednak swój american dream, choć w tym wypadku London dream spełnisz!

- Byłem zdeterminowany własnymi marzeniami. Chodziłem też na wiele castingów, po których dostawałem role i to dodawało mi sił. Powrót na Podlasie po studiach też przyniósł mi nowe wyzwania, bo dostałem się do podlaskiej opery. Po prostu uwierzyłem w siebie. A wszelkie swoje słabości starałem się nadrobić. Poleciałem do Londynu na kurs językowy, na który zresztą zdobyłem dofinansowanie ze środków unijnych. Wciąż też szukam wsparcia finansowego swoich działań artystycznych, które pozwoli mi utrzymać się w Londynie. Nasze płace nijak się mają do kosztów życia tam. Ale w końcu przestałem odkładać swoje największe marzenie na później. I to jest najważniejsze.

Nasza podlaska opera, projekty w warszawskich teatrach, prowadzenie warsztatów, koncerty, przygotowania do egzaminów w Londynie. Jak to pogodziłeś?

- Jestem wiecznie w tzw. niedoczasie. Ale bardzo pomaga mi sport. W pewnym momencie musiałem zacząć ćwiczyć, żeby nowe wyzwanie mnie nie załamały. By strach i lęk nie spowodował, że się odsunę od swojego celu. Takim podejściem staram się inspirować innych. Stworzyłem wraz z moim trenerem projekt "Janusz na siłowni" (śmiech). W relacje na Instagramie wrzucam filmy, w których pokazuję swoje zmagania.

I efekty zmagań?

- Nigdy. Nie o to chodzi. Chcę pokazać ciągłą pracę, determinację. Dziś z mediów wylewają się zdjęcia półnagich ciał. Czasami dostaję komentarze w stylu: "Pokaż brzuch". Ale to nie jest mój kontent instastory. Ważny jest trud, zmagania, siła włożona w to, co robimy i to jest moja forma motywacji. Tym bardziej w czasach, gdzie ludzie bardzo sprzedają swoją cielesność w social mediach. Chcą zdobywać atencję, a ciało staje się narzędziem do tego.

Masz za sobą pierwsze próby reżyserskie. Widzisz swoją przyszłość w tworzeniu sztuki?

- Tak. Chciałbym stworzyć własny musical. Jest kilka spraw, o których chciałbym powiedzieć. Ale potrzebuję więcej wiedzieć, by zrobić to dobrze. Po tę wiedzę jadę do Londynu.

Musical to nie jest szczególnie popularny gatunek. Dlaczego?

- Kiedyś aktorzy byli wszechstronni. Znakomicie grali, ale też śpiewali. Weźmy choćby za przykład Hankę Ordonównę, Perły Hemara. Później nastąpił pewien regres w kunszcie artystów. W szkołach było coraz mniej lekcji muzyki, które często były łączone z plastyką. Kultura umuzykalnienia zaczęła być drugorzędna, wyparta przez system. Ale od niedawna wracamy do starego przekonania, że muzyka w rozwoju człowieka jest ważna, a śpiewem można podarować innym bardzo wiele.

Musical to dobre narzędzie do przekazania emocji?

- Musical w Polsce przeżywa renesans. Śpiew estradowy to możliwość rozmowy z widzem o wszystkim. O problemach dotyczących każdego z nas. Jest coraz więcej musicali w Polsce różnego rodzaju, także dramatycznych. Choćby w Teatrze Syrena niedawno miałem okazję obejrzeć dzieło opowiadające o kobiecie cierpiącej na schizofrenię. Widziałem też spektakl słowno-muzyczny "A Monster Calls" w Old Vic Theatre w Londynie z wykorzystaniem ruchu scenicznego, traktujący o agonii matki chorej na raka i przeżyć jej syna, który musi się z tym zmagać. Zastanawiam się jedynie, czy my w Polsce jesteśmy gotowi na tego typu realizacje.

Jakimi jesteśmy widzami, my-Polacy?

- Myślę, że idziemy w dobrą stronę. Chociaż wciąż zmagamy się z bagażem doświadczeń czasów komunizmu, który nas bardzo zablokował. Wciąż emocjonalnie jesteśmy wycofani. Łatwiej nam jest słuchać przaśnych żartów w telewizji, oglądać "papkę" prostą i nieraz wulgarną, niż pójść na sztukę wymagającą, po której musimy zastanawiać się nad jej sensem, utożsamiać się z postacią, analizować to, co zobaczyliśmy i odnosić to do życia. Zresztą i w teatrze wciąż największym powodzeniem cieszą się komedie.

Czasami - mimo usilnych prób - spektakl trudno jest zrozumieć.

- Wszystko leży w rękach reżysera. Czasami po premierach zdarza się, że widzowie wychodzą i krytykują sztukę, bo jej nie zrozumieli. Wtedy twórca powinien podejść do tego z pokorą. Najgorsza jest postawa, w której autor uznaje, że to widz jest głupi. Wielokrotnie oglądając spektakle w Londynie podziwiałem to, z jak dużym obiektywizmem udaje się pokazać reżyserom problem. Nie ma tam ich komentarza, oni nie próbują na siłę zainstalować się w tym, co stworzyli. W naszych rodzimych sztukach, niestety, widać czasem kompleksy reżysera i usilne próby przekazania swojej opinii politycznej, religijnej czy wypowiedzi w kwestiach spraw społecznych. W tych sztukach brakuje miejsca dla widza, by mógł spełnić swoją rolę - ocenić. I warto zostawić mu do tego otwartą furtkę.

Nie sądzisz, że deski teatru czy opery są właśnie idealnym miejscem do wypowiedzenia się na "gorący" temat?

- To znowu zależy od reżysera. Jeśli zrobi to inteligentnie i subtelnie, i pokaże problem obiektywnie - to jak najbardziej. Ale jeśli dochodzi do tego osobisty komentarz, to według mnie świadczy to o pewnej słabości.

Albo o odwadze.

- Kiedyś choćby teatry rapsodyczne z panią Danutą Michałowską i papieżem Janem Pawłem II miały na celu tchnąć idee w ludzi. Zainspirować ich, pomimo ucisku ze strony państwa. I to moim zdaniem jest cel sztuki: inspirowanie i zachęcanie do myślenia. A nie podsuwanie gotowych scenariuszy narzucających dany światopogląd.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji