Artykuły

Anna Gornostaj: Z prostych rzeczy tworzy się życie

- W latach 80. dostałam propozycję zagrania w pierwszej polskiej telenoweli "W labiryncie". Poszłam do dyrektora, ale się nie zgodził, żebym wystąpiła w tym serialu. W garderobie opowiedziałam o tym Aleksandrze Śląskiej. I... następnego dnia dyrektor zmienił zdanie. Ona miała intuicję. Wiedziała, co czeka ten zawód za kilka lat - mówi Anna Gornostaj, aktorka i dyrektorka Teatru Capitol w Warszawie.

Urodziła się 23 lutego 1960 roku w Warszawie. Dzieciństwo spędziła w Gdańsku. W 1982 roku ukończyła stołeczną PWST i wkrótce zadebiutowała na deskach Teatru Narodowego. W latach 1983-2007 była aktorką stołecznego Teatru Ateneum. W 2008 r. wraz z mężem Stanisławem Mączyńskim założyła Teatr Capitol. Zagrała w wielu spektaklach. Do dziś widzowie pamiętają ją z roli Mitzi w komedii "CK.Dezerterzy". Obecnie możemy ją oglądać w serialu "Barwy szczęścia". Ma dwoje dzieci: córkę Basię i syna Jerzego.

Wspaniała aktorka komediowa i przedsiębiorcza kobieta. W jej życiu liczy się tylko rodzina i Teatr Capitol, który traktuje jak swoje trzecie " dziecko. W tym roku świętuje 35-lecie pracy artystycznej. Z tej okazji przygotowała dla widzów znakomitą komedię "Wykrywacz kłamstw"

Przed każdym przedstawieniem w Teatrze Capitol słychać Pani głos. To sprawia, że robi się rodzinna atmosfera...

- Ponieważ utożsamiam się z tym teatrem, to zapraszam do niego jak do swojego domu. Dla mnie to jest normalne. Nie wyobrażam sobie, żeby to powitanie było bezosobowe. Czuję się gospodynią tego miejsca.

Marzenie o teatrze pojawiło się w Pani życiu już w czasach licealnych. Skąd u Pani ten duch przedsiębiorczości? Doczytałam się, że Pani rodzice byli właścicielami wesołego miasteczka.

- Bardzo lubię tę cechę, zarówno w sobie, jak i u innych. Dlatego bardzo bliscy są mi Japończycy, (śmiech) Rodzice od najmłodszych lat uczyli mnie, że należy brać los w swoje ręce i że każdy jest odpowiedzialny za siebie.

Jacy byli Pani rodzice?

- Moja mama nie znała słowa "nie". Nawet w ciężkich czasach, kiedy na półkach był tylko ocet, w naszym domu zawsze pojawiał się przyzwoity obiad. Miała swoje sposoby, żeby to zdobyć. A przecież z prostych rzeczy tworzy się życie.

A tata?

- Był AK-owcem, dlatego długo musiał się ukrywać pod innym nazwiskiem. Podobnie jak mama, należał do wojennego pokolenia z trudną historią. Ponieważ tata chciał całkowicie odciąć się od polityki, zdecydował, że chce robić coś dla dzieci. Stąd ten pomysł, żeby założyć wesołe miasteczko. Był inżynierem, więc sam zbudował huśtawki i karuzelę. I tak doszedł do tego, że w latach 80. miał największe przedsiębiorstwo tego typu w Polsce.

Kiedy zaczęła się Pani miłość do teatru?

- Już w szkole podstawowej. Gdy miałam 9 lat, zaczęłam występować na scenie. Należałam do kółka teatralnego i tam zostałam zauważona przez Stanisława Hebanowskiego z Teatru Wybrzeże. Pamiętam, że od pierwszego momentu zauroczyła mnie ta atmosfera. Natychmiast połknęłam bakcyla.

Po kim odziedziczyła Pani zdolności artystyczne? I Pani syn Jerzy, który jest muzykiem, też po kimś zapewne ma ten słuch absolutny.

- Mój dziadek był zesłańcem syberyjskim i dlatego istniała zmowa milczenia na temat losów rodziny. Już jako dorosła osoba odkryłam, że w Moskwie mam ciotkę, Verę Gornostayevę (zmarła w 2015 roku), jedną z najsłynniejszych pianistek na świecie. W 2005 roku zasiadała w jury konkursu chopinowskiego. Wtedy się poznałyśmy.

Czy Pani córka Basia też ma artystyczną duszę?

- Moja córka jest wyjątkowo konkretną osobą. Wiedzie bardzo uporządkowane życie. Wszystko ma zaplanowane. Jest niewiarygodna. Prowadzi razem ze mną i z moim mężem nasz teatr.

Po studiach trafiła Pani do Teatru Narodowego, a potem na wiele lat do warszawskiego Ateneum, królestwa Janusza Warmińskiego i jego żony Aleksandry Śląskiej.

- Oni stworzyli dom, a nie teatr. Każdy był ważny. Nie tylko aktorzy, ale cały zespół techniczny. Byliśmy jak rodzina. Zdarzało się, że nawet na wakacje jeździliśmy razem. Bywało, że komuś z zewnątrz ciężko się z nami rozmawiało, bo tworzyliśmy dość zamknięte środowisko. Dyrektor Warmiński był człowiekiem bardzo zasadniczym. Kiedyś pojawiłam się w teatrze w czerwonych rajstopach w ciapki. W jego myśleniu, i słusznym, elegancka kobieta absolutnie nie powinna czegoś takiego nosić na nogach. Podszedł do mnie i zapytał: "Córciu moja, czy ty masz jakąś czerwonkę?". Natychmiast pobiegłam do łazienki zdjąć te rajstopy, (śmiech)

Ale jego żona, wspaniała aktorka Aleksandra Śląska, wstawiła się kiedyś za Panią w bardzo nowoczesnej sprawie.

- W latach 80. dostałam propozycję zagrania w pierwszej polskiej telenoweli "W labiryncie". Poszłam do dyrektora, ale się nie zgodził, żebym wystąpiła w tym serialu. W garderobie opowiedziałam o tym Aleksandrze Śląskiej. I... następnego dnia dyrektor zmienił zdanie. Ona miała intuicję. Wiedziała, co czeka ten zawód za kilka lat.

Od 2008 roku cała Pani uwaga skupia się na Teatrze Capitol. W tym roku świętuje Pani 35-lecie pracy twórczej. Z tej okazji zrobiła sobie Pani przyjemność i wystąpiła w znakomitej sztuce "Wykrywacz kłamstw".

- A po spektaklu zapraszamy widzów na dancing! Jesteśmy teatrem komediowym, dlatego do nas przychodzą ludzie, żeby się dobrze bawić. Idealne miejsce na randkę.

Słyszałam, że zdarzają się u Państwa również oświadczyny na scenie?

- Owszem, i zawsze jest przy tym ogromny aplauz widowni!

Słyszałam, że marzy Pani już o wnukach. Podobno jest nawet wybrane imię!

- To będzie Róża, tak jak moja bohaterka z "Barw szczęścia". Tak zdecydowała moja córka Basia, która ma już zaplanowane nie tylko imię dziecka. Z zięciem wiedzą też, co zrobić, żeby była dziewczynka! (śmiech) Nie mogę się już doczekać momentu, kiedy zostanę babcią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji